czwartek, 20 marca 2014

Żłobek...czy to boli?

No i stało się. Myślałam szczerze mówiąc, że to nie nastąpi. Moje dzieci i żłobek? Nic takiego. Stanę na głowie i wytrzymam do 2 latek a wtedy to już inna rozmowa, inne dziecko a poza tym przedszkole to mniejszy koszt. Z synem istotnie tak się stało. Do pracy miałam 5 min. spacerkiem. Tak się złożyło, że oferowali pracę na pół etatu (nawiasem mówiąc nie wiem jak ja to zrobiłam, że mnie przyjęli widząc za drzwiami wózek z 5-cio miesięcznym dzieckiem...dziś bym się nie odważyła) i jakoś się z mężem czy też z babcią wymienialiśmy dyżurami. Tak. Tak było 7 lat temu. Sporo się zmieniło i praca wymaga teraz dojazdu, mąż pracuje w domu (czytaj zawsze jest zajęty a jednocześnie zawsze ma zaległości to ciekawe ale na innego posta). W każdym razie do pracy czas wracać, na początek też na pół etatu bo na moje szczęście w firmie, w której pracuję pracują ludzie, którzy jeszcze nie zatracili się całkowicie w korporacyjnych korytarzach i widzą w człowieku człowieka (taką w każdym razie mam, może naiwną nadzieję). Ale nie o tym przecież będę dziś pisać.
Żłobek.
Długo nie szukałam, bo i sam pomysł odstawienia dziecka w obce miejsce, do obcych osób pojawił się
stosunkowo późno i szukanie państwowego, na który czeka się ok. roku mijał się z celem. Zaczęłam od wywiadu (kto Ci lepiej doradzi od zaprzyjaźnionej mamy, która mieszka w tym samym rejonie miasta?). Oczywiście podjechałam do placówki położonej niedaleko mojego domu ale jakoś nie ujęło mnie powitanie na korytarzu (zdążyłam jedynie zdjąć córeczce czapeczkę), pośpieszne odpowiedzi mówiące właściwie tyle, że miejsce będzie od września i że kosztuje tyle a tyle (ceny na sztywno za 5 godzin a każda więcej dodatkowo płatna). No nie zachęcili mnie niczym ale uznałam, że może mam zbyt wygórowane wymagania. Szukałam dalej i postanowiłam zadzwonić do innego krakowskiego żłobka. Już na wstępnie pozytywne wrażenie - telefon został odebrany i odezwał się miły głos tłumaczący, że teraz rodzice odbierają dzieci, jest zamieszanie, że oddzwoni za chwilę. Poczekałam i..."dramatyczna pauza"się doczekałam (kolejne pozytywne odczucie). Dowiedziałam się najważniejszych rzeczy ale co istotne, zostałam zaproszona z dzieckiem na rozmowę do żłobka. Następnego dnia mogłyśmy zobaczyć wszystkie pomieszczenia, bez pośpiechu porozmawiać o tym ile dziecko ma miesięcy, na jak długo będę chciała córkę zostawiać, że w żłobku obowiązuje okres
adaptacyjny, który jest nieodpłatny i trwa tak długo jak długo dziecko tego wymaga. Milenka miała okazję poznać zabawki, panie i część dzieci.  Od razu zrobiło się tak jakoś domowo. Po wyjściu miałam bardzo pozytywne odczucia a kiedy dwa dni później spotkałam właścicielkę żłobka w pewnym sklepie z artykułami dla dzieci, uznałam, że to znak i postanowiłam -  wybieramy "Pozytywkę" (nazwa zgodna z pierwszymi drugiem wrażeniem).
W tym momencie dochodzimy do tego momentu, który śnił mi się nie raz i nie mogę zaliczyć go do sennego marzenia. Mam zostawić moje dziecko. Moją córeczkę, która od urodzenia jest prawie cały czas ze mną. Jak ona to zniesie. To będzie trauma (i już mam wizję dorosłej Mileny, która wypomina mi, że wszystkie porażki życiowe to przez żłobek - co oczywiście jest wielce prawdopodobne).
Tysiące myśli, trochę też takich egoistycznych (nagle po 2 latach będę mieć znowu odrobinę czasu dla siebie...nawet jeśli cały ten czas spędzę w pracy ale przynajmniej z dorosłymi, którzy mówią i sami jedzą..:)).
W końcu przychodzi pierwszy dzień adaptacji. Polega on na byciu z dzieckiem i innymi, całkiem
podobnymi cały dzień. Poznałam więc plusy i minusy pracy jako pani niania. Muszę powiedzieć, że całkiem to było miłe. Jakoś tak mnie to wyciszyło i nawet wpłynęło na dalszą część dnia, który do końca był jakby z poradnika. Tego dnia chyba ani razu nie podniosłam głosu a wszystko co mówiłam było po pierwsze trochę nienaturalne (jak na moje standardy) po drugie jakby na zwolnionych obrotach. Generalnie spoko uczucie ale kiedy równocześnie robisz obiad, sprzątasz, odrabiasz lekcje ze starszym dzieckiem, znosisz głupkowate uwagi męża, przychodzi moment kiedy zaczynasz wchodzić na zupełnie inne rejestry...no przynajmniej ja tak mam.
No dobra. Minął dzień pierwszy. Drugiego dnia moja córka zaliczyła pierwszą drzemkę (usypiałam ja) ale po obudzeniu to żłobkowa ciocia do niej poszła i...moje pierwsze lekkie zdziwienie. Moje dziecko nie zapłakało, trochę się rozglądało szukając osoby, która ją położyła ale ostatecznie uznała, że skoro domową zupę ma ciocia, to w porządku. Byłam z niej dumna ale równocześnie zaczynałam się niepokoić.
Trzeciego dnia poszłyśmy na całość. Usypiała ją ciocia, której cały proces zajął może 10 min.
Tego dnia wyszłam na jakieś dwie godziny na zakupy. Super uczucie. Ja, masa sklepów, brak pośpiechu, szkoda, że brak pieniędzy ale przynajmniej zorientowałam się co teraz jest w modzie (cała moja szafa nadaje się do spakowania w pudła z napisem "tylko po domu"). Te dwie godziny to było coś ale wracając zaczęłam mieć w głowie niepokojące myśli łącznie z takimi, że ktoś specjalnie zorganizował sobie taki żłobek żeby porwać mi dziecko...
Szczęśliwie dotarłam na miejsce. Nie zaprzeczę, ucieszył mnie szyld mówiący, że tak, tutaj znajduje się placówka dla dzieci. Moje dziecko kolejny raz rzuciło się na szyję i wyglądało na bardzo zadowolone.
Kryzys pewnie przyjdzie ale muszę powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona przebiegiem sprawy i stwierdzam, że to nie boli ani ani:)

Na koniec dodam jeszcze tylko jedno. Dziś (pewnie pod wpływem pań ze żłobka, które nie wiedzą co to krzyk) przeprosiłam moje dzieci, że czasem wrzasnę, że to moja porażka i że postaram się zmienić...
Mój ośmioletni syn mnie uspokoił mówiąc: "Nie masz za co przepraszać. To Twoje przeznaczenie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz