Zatem zmiany w życiu, w głowie, w pracy...No właśnie...wy też w pracy się relaksujecie?:D
Do tej pory mój dzień mogłam podzielić na fazy "dom wariatów" i "nie ma mnie dla nikogo". Jak zapewne się domyślacie dom wariatów zaczynał się ok. 6.00 (to się nie zmieniło ale dzięki temu nie potrzebuję budzika aby wstać na 7.00:)). Do życia (zresztą nie tylko mnie) budzi się moja słodka córeczka, która swoja gotowość do zabawy okazuje poprzez wkładanie paluszków w przeróżne otwory i zakamarki znajdujące się ciele człowieka zwanego mamą lub tatą. Jeśli wiecie o czym mówię, to wiecie też, że nie można tego zbyt długo ignorować (palce z czasem wkraczają w przestrzenie, które wydają się dostępne jedynie dla chirurga (już nie raz miałam wrażenie, że moje dziecko stara się przeprowadzić operację na moim mózgu dostając się do niego przez nos...mało inwazyjnie i co ważniejsze bez znieczulenia). Jakby nie było, chcąc nie chcąc przychodzi moment, w którym oświadczam: "wstaję!" To wtedy następuje pierwsze kilka minut "dla siebie". Budzę się tak naprawdę na etapie malowania drugiego oka i powoli zaczynam się orientować w jakiej czasoprzestrzeni obecnie przebywam (czasem budzę się ze snu, w którym zdaję maturę albo utknęłam na egzaminie na studiach). Zwykle po porannej toalecie, wyprasowaniu ciuchów dla siebie, dziecka, dziecka i czasem dla chrapiącego w tym czasie kogoś kto przypomina niedźwiedzia, który tylko od czasu do czasu machnie łapą w celu włączenia kolejnej bajki małemu niedźwiadkowi, udaje mi się rozbudzić na tyle aby wiedzieć, że jestem we własnym domu i że zanim wyjadę ze starszym dzieckiem do szkoły muszę je jeszcze dobudzić i nakarmić. O matko! Ale długie zdanie wyszło...dość dobrze oddaje jednak atmosferę poranka, więc nie będę go modyfikować licząc na zrozumienie;P
Bo o czym to? Pół etatu, właśnie...wróciłam. I co? O tym, że nie wszyscy to rozumieją już wspominałam i pogodziłam się z tym (nie muszą). Ostatecznie jednak tak widocznie miało być bo nie wyobrażam sobie jak miałabym całkowicie poświęcić się pracy mając tyle spraw zdecydowanie ważniejszych. Sam poranek to opowieść na kilkanaście zdań (i poświęcę temu osobnego posta).
Co może być ważniejsze? A no to, że odstawiając dziecko do żłobka, trzeba się liczyć z tym, że pierwsze miesiące to chorowanie na wszystko po kolei a potem powrót do infekcji, która była pierwsza. Póki co chodzimy w kratkę (tydzień w żłobku, tydzień w domu) i niem wiem jak długo taka sytuacja się utrzyma ale jeszcze bardziej nie wiem jak miałabym pogodzić taki stan rzeczy będąc pełnoetatowym pracownikiem. Teraz jakoś udaje się na te trzy (właściwie dwa i pół) dni kogoś zorganizować ale na cały tydzień musiałabym pójść na zwolnienie i gdzie tu sens?
Nie rozumiem tylko dlaczego w naszej polskiej rzeczywistości nadal tak trudno o pracę zdalną (ale nie mówię o skręcaniu długopisów) i czemu praca na część etatu nadal oznacza jakąś gorszą kategorię...
Bo o czym to? Pół etatu, właśnie...wróciłam. I co? O tym, że nie wszyscy to rozumieją już wspominałam i pogodziłam się z tym (nie muszą). Ostatecznie jednak tak widocznie miało być bo nie wyobrażam sobie jak miałabym całkowicie poświęcić się pracy mając tyle spraw zdecydowanie ważniejszych. Sam poranek to opowieść na kilkanaście zdań (i poświęcę temu osobnego posta).
Co może być ważniejsze? A no to, że odstawiając dziecko do żłobka, trzeba się liczyć z tym, że pierwsze miesiące to chorowanie na wszystko po kolei a potem powrót do infekcji, która była pierwsza. Póki co chodzimy w kratkę (tydzień w żłobku, tydzień w domu) i niem wiem jak długo taka sytuacja się utrzyma ale jeszcze bardziej nie wiem jak miałabym pogodzić taki stan rzeczy będąc pełnoetatowym pracownikiem. Teraz jakoś udaje się na te trzy (właściwie dwa i pół) dni kogoś zorganizować ale na cały tydzień musiałabym pójść na zwolnienie i gdzie tu sens?
Nie rozumiem tylko dlaczego w naszej polskiej rzeczywistości nadal tak trudno o pracę zdalną (ale nie mówię o skręcaniu długopisów) i czemu praca na część etatu nadal oznacza jakąś gorszą kategorię...