piątek, 4 kwietnia 2014

Podróż za jeden uśmiech czyli dzieci na pokładzie

Właśnie przeczytałam posta na blogu mojej koleżanki, która sama mówi o sobie "matka wariatka", ma rację....i oby więcej takich wariatów na świecie!!! Zresztą tak sobie myślę, że każda normalna kobieta to miks wielu różnych i na dodatek sprzecznych cech, które po urodzeniu dziecka nabierają nieco wyraźniejszego kształtu...No więc poczytałam sobie o podróżowaniu z dzieciakami i poczułam się wywołana do odpowiedzi:)
Generalnie podróże są super...jeśli robisz to w dorosłym towarzystwie. Osoby, dla których ciuchy kupuje się w rozmiarach 68 do 134 sprawiają, że wybierając się na weekend do rodziny zabierasz ze sobą trzy walizki a pakowanie się, nie różni się wcale od tego na dwa tygodnie. Dom opuszczasz 4 razy i dopiero za 5 się udaje, a zamiast dobrej muzyki w trakcie jazdy w kółko puszczasz ulubioną piosenkę dziecka (czytaj dwie godziny z "Wyginam śmiało ciało" w tle) a postoje to już nie tylko tankowanie i ewentualne siku...
Jak wygląda jazda samochodem w moim przypadku. Muszę tu dokonać podziału na podróże długie i krótkie. Te krótkie (czyli szybki wyskok do sklepu, do lekarza, do znajomych) z racji długości są do przeżycia a dla niektórych nie stanowią w ogóle tematu do rozważań...chyba, że dziecko ma chorobę lokomocyjną a w moim przypadku tak właśnie jest...
Moja szwagierka jeszcze w tamtym roku ze zdziwieniem i irytacją w głosie pytała, z czego my problem robimy, bo nie za bardzo chcieliśmy jechać na wycieczkę 30 km od domu. Odmieniło jej się po tygodniu wakacji z moim synem a właściwie po jednej wyprawie za miasto. Ale zacznijmy od początku.
Generalnie jestem osobą spontaniczną a roztrzepanie to mój znak rozpoznawczy, który doczekał się nawet (w pracy) swojej nazwy ale w domu, przełączam się na tryb "turbo skupienie" i wszelkie większe przedsięwzięcia realizuję z dużym zapasem aby zminimalizować straty. Na ogół to się sprawdza, a w każdym razie najważniejsze rzeczy są pod kontrolą i tyko co jakiś czas zdarzają się wpadki (pozostawianie wózka na parkingu przed jedną z galerii handlowych i szalony powrót z modlitwą na ustach "żeby tylko złomiarze go nie zabrali"zakończony sukcesem jak wiele innych tego typu). Wszelkie wyjazdy z dwójką mini-ludzi z tyłu mają podstawowe założenie...najważniejsze dzieci...resztę można kupić.
Nieco gorzej wyglądają wyjazdy dłuższe i osobiście czekam na chwilę, kiedy zaczniemy korzystać w teleportacji, a wtedy morze, góry do teściowej choćby co tydzień. Póki co musimy się pogodzić a tym, że po 15 minutach jazdy z Szymonem mamy ochotę zawrócić....Zdrowe, wesołe dziecko zasiada wygodnie w foteliku i przez pierwsze chwile jest ok., rozmawia, ogląda okolicę, szuka atrakcji aż tu po 15-20 min rzuca zdanie, którego się tak obawiałam i zastanawiałam się jedynie kiedy padnie: "mamo, brzuszek mnie boli". Jeśli jedziemy na zakupy czy do lekarza to jeszcze nic...zachowuję spokój i wiem, że jakoś dojedziemy...ale jeśli przed nami jeszcze 200 km??? Kierowca, którym jest szanowny małżonek rzuca kolejne irytujące zdanie: "Weź coś zrób, nie możemy się teraz zatrzymać"a ja siedząc na przednim siedzeniu, usiłuję dotrzeć do powtarzającego coraz częściej "mamo brzuszek, ała"marudy...(na szczęście mała zasypia zaraz po opuszczeniu garażu). Wykonując figury, których uczą na jodze (nigdy nie chodziłam na jogę ale jestem pewna, że wykonałam kilka podstawowych figur) docieram do płaczącego już dziecka i próbuję go uspokoić...
Pierwszy postój mamy jeszcze w granicach naszej gminy, dwa, trzy oddechy "świeżego powietrza" kilka łyków wody i wracamy do auta...o nie...mój mąż robi oględziny samochodu i już czuję, że coś jest na rzeczy...Po chwili słyszę, że wydaje mu się, że z jednego koła uchodzi powietrze i że w takiej sytuacji musimy sprawdzić ciśnienie (dobrze, że nie sprawdzamy mojego ciśnienia, bo choć na ogół mam niskie teraz mogłoby skali zabraknąć).
Nie będę przedłużać opisem poszukiwania odpowiedniej stacji (trwało to kolejną godzinę, podczas której dziecku nie zrobiło się lepiej ale się zmęczyło więc poszło w ślady córy i też zasnęło).
Koniec końców dotarliśmy do celu i szybko zapomnieliśmy o atrakcjach, które powtarzają się właściwie przy każdej wycieczce i dziwię się sobie, że nadal mnie to wkurza.
Zastanawiacie się pewnie czemu nie damy dziecku tabletki...Raz pojechaliśmy do Zamościa (6 godzin drogi) i daliśmy lokomo coś tam. Efekt był...pół godziny a pozostała część drogi to postoje co (dosłownie) 10 km ale tylko 5 razy. Stwierdziliśmy, że tak nie dojedziemy i na jednej ze stacji zaopatrzyliśmy się w stertę woreczków, które szybko zapełniły się treścią. Dodatkową atrakcją wyprawy był ojciec Szymka, który tym razem jechał jako pasażer (jak na centusie przystało, oszczędnie pojechaliśmy samochodem ze znajomymi) a jak stare przysłowie mówi nie daleko pada jabłko od jabłoni. Co tu dużo mówić...odgłosy jakie wydawał mój syn nie wpływały dobrze na siedzącego z przodu ojca...
Ostatnio się poprawiło i udaje nam się spokojnie pokonać dłuższy dystans ale nadal pojawiają się wypadki więc podróż dla nas oznacza ruletkę...

Tego posta udekorowałam zdjęciami z kilku wakacyjnych wypadów. Miny jak widać zadowolone, i to wynagradza wszelkie niedogodności.



środa, 2 kwietnia 2014

Mama wraca do pracy...czyli plusy i minusy powrotu po ponad rocznej przerwie.


I nadszedł ten dzień. 1 kwietnia przeżyłam to co mi się od jakiegoś czasu śniło, o czym od paru tygodni myślę intensywnie (dlatego przecież się śniło). Wróciłam do pracy.
Pisałam o tym jak się przygotowywałam dużo wcześniej...odstawienie dziecka do żłobka, plan, że tydzień przed powrotem mała będzie sobie zostawać już sama a ja w tym czasie posprzątam w domu, pozałatwiam wszystkie zaległe sprawy...tak... My planujemy a szefostwo na górze zaciera ręce i wciska guziczek z funkcją "SURPRISE" a może raczej "NIE TAK PRĘDKO" lub "NIC Z TEGO".
Zaczęło się od lekkiego katarku Milenki w poniedziałek a skończyło na antybiotyku, nieprzespanych nocach i drugi tydzień siedzimy w domu (przy okazji ja się zainfekowałam). I co zrobić? Przecież, nie zacznę powrotu do pracy od L4?! Staję na uszach, na głowie i czym się da...na rzęsach stoi mąż i pół rodziny żeby to jakoś ogarnąć. A tu....?
Po drodze, na kontrolnym badaniu USG pokazuje się jakiś pęcherzyk i na dodatek Pani doktor podejrzewa że to początek ciąży....NIIIIIEEEEEEE....nie teraz, jak to...to się nie dzieje naprawdę... Następnego dnia robię Beta HCG (nie tłumaczę co to, bo jeśli to czytasz to wiesz, że to test potwierdzający lub wykluczający ciążę). Jak na złość wyniki się nie pokazują do 16.00 ale w końcu jest...i już szukam jakiejś potężnej liczby w okolicach tysiąca a tu......nic. W sumie uffff... (ale oczywiście dzień wystarczył aby się oswoić z myślą, wszystko na nowo zaplanować i w efekcie pojawia się jakby niewielkie rozczarowania i jednocześnie niepokój. Powstrzymuję się od szperania w necie ale wytrzymuję może pół godziny. Po godzinie wiem już sporo na temat polipów, torbieli i dość zaskakującego poziomu wiedzy (lub "poczucia humoru") polek piszących na licznych forach poświęconych ciąży i sprawom kobiecym. Na szczęście w pobliżu pojawia się Milena i wymownym spojrzeniem (jakby wiedziała co robię) daje do zrozumienia, że może rozsądniej będzie książeczkę dziecku poczytać. Ma rację. Jestem umówiona na wizytę do ginekologa, wszystko się wyjaśni...
Ok. Skupiam się na pracy.
Przed powrotem jakaś mała kawa ze znajomymi, zwiady co tam w trawie...i minął marzec.
Jakoś się udało stawić pierwszego dnia. W grubej rury, bo szkolenie zaczęłam o 7.00 ale już o 13 byłam wolna. Już w pierwszej godzinie dzwoni telefon (mąż - przecież wie, że nie mogę rozmawiać). Za chwilę sms: "ile mam jej podać flegaminy a ile syropu?" Odpisuję ale co jakiś czas "odlatuję" w rejony mojego domu (przecież to jej ojciec, zajmie się nią jak należy a ona przecież kocha go prawie jak Ciebie - powtarzam sobie w myślach).
W trakcie przerw wyskakiwałam aby przywitać się ze starymi znajomymi (przez 8 latach pracy kilku ich mam i każdy w innym dziale a pomyśleć, że wszyscy zaczynaliśmy od tego samego stanowiska:)). Czas minął szybko (a i tak nie wszędzie udało mi się "kuknąć") i dopiero wracając do domu była chwila na refleksje. Pierwsze wrażenia?
Generalnie lubię takie pierwsze chwile i nowe sytuacje, kiedy odczuwa się stres ale to nawet przyjemne uczucie bo wiadomo, że na razie mam czystą kartę. Żadnych zaległości. To tak jak zakładanie nowego zeszytu w szkole. Zapełniamy pierwszą stronę i postanawiamy, że kolejne będę równie staranne...;P
Mój nowy zeszyt na razie wypełnia się uśmiechami, uprzejmościami...Każdy zamieni słowo (zaznaczę tylko, że na "dzień dobry" przyniosłam ciasto własnej roboty, a że było dobre uśmiechali się nienaturalnie szeroko).To oczywiście plusy powrotu do pracy po dłuższym czasie. A minusy?

Ogólnie rzecz biorąc po takim solidnym resecie widzę mój powrót raczej w różowych barwach choć mam wrażenie, że mój optymizm jest odbierany bardziej jako naiwność (świadomie nie stosuję w tym miejscu mocniejszego słowa, które może trafniej określałoby to co myślą moi koledzy i koleżanki z pracy...no może nie wszyscy, na mój temat). Póki co mogę sobie pozwolić na "nic nie wiem". To plus i minus ale skupiając na tej pozytywnej stronie...mam chęć i sporo wolnego miejsca na "dysku" aby powtórzyć lub poznać potrzebne informacje. Moja dłuższa przerwa nie tylko sprawiła, że odpoczęłam od pracy i dzięki temu mam sporą motywację ale ta motywacja wzmocniła się dzięki kolejnej istocie ludzkiej, która pojawiła się w moim życiu, a że to kobieta, to spodziewam się w niedalekiej przyszłości dodatkowych wydatków na ciuszki, laleczki, ładne buciki...ech...aż chce się pracować.
Naprawdę cieszę się z powrotu do pracy i tylko jedno mnie zastanawia. Dlaczego odnoszę wrażenie, że część osób uważa, że spora ilość moich (i tak niewielu przecież) szarych komórek została przekazana (nieodwracalnie) moim dzieciom. Moi drodzy! Kocham swoje dzieci nad życie ale w tych sprawach nic nie miałam do gadania. To czysta biologia, podział komórek i takie tam....moje dzieci mają własne organy, które w żadnym stopniu nie wpłynęły na pogorszenie stanu mojego zdrowia fizycznego ani też psychicznego (no...może na tym polu troszeczkę się pozmieniało ale to jedynie fitness dla mojej cierpliwości, umiejętności organizacyjnych  i kreatywności, które dzięki tym ćwiczeniom wzmocniły się i to znacznie). Cóż mogę dodać więcej? Ci co mają dzieci mnie rozumieją (przynajmniej w większości przypadków). Osoby, które myślą, że są w lepszym położeniu, bo dzieci nie mają...zapraszam do dialogu za jakiś czas...:)
No właśnie...czas...mam go teraz tak niewiele na pierdoły, że w końcu przestaje się przejmować tym co mówią inni:) I to jest baaaaardzo pozytywne w byciu mamą:)