niedziela, 7 grudnia 2014

Coś DLA Mikołaja?

Podobno ma Panią Mikołajową, swoją fabrykę i ogromne możliwości ale wszyscy wiemy jak jest...Kryzys dopada każdego i nawet Mikołaj potrzebuje wsparcia. Moja serdeczna przyjaciółka i mega mama dwójki dziewczynek, doskonale znając realia, postanowiła pozostawić co nieco dla Świętego - więcej tutaj (polecam) klik.
A tak przy okazji...po czym można poznać, że Mikołaj nie jest kobietą? Po śladach jakie zostawia na parapecie. Nie chodzi mi o rozmiar, tylko o to, że co? Że nie posprzątał!!! No ale dobra, odwala niezłą robotę...niech mu będzie. U nas chyba wlazł przez komin, i elegancko ściągnął buty, bo śladów nie znalazłam oprócz tych w postaci pozostawionych upominków i listu. Tak,  Mikołaj zostawił mojemu starszemu synowi list. Nie zawsze tak robi ale tym razem moje dziecko zamiast ciasteczek, mleczka i ewentualnie merchewek dla reniferów, zostawił coś znacznie praktyczniejszego. Zgodnie z obietnicą, podeszłam wieczorem zerknąć co przygotował dla Mikołaja i po chwili konsternacji (nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać) postanowiłam zareagować. Otóż moja niespełna 9-cio letnia pociecha pozostawiła dla Świętego dwie dychy (20 zeta w papierkach).  No kochany i muszę przyznać, że w pierwszym momencie się wzruszyłam. Potem jednak zaczęłam się zastanawiać skąd pomysł?
Zadałam kilka pytań mojemu synowi typu "Why???" i usłyszałam, że przecież Mikołaj ciężko pracuje i powinien coś z tego mieć. Co powiedzieć. Mikołaj to jakoś próbował wyjaśnić, więc poczekam co przyniesie nadchodzący rok.

06.12.2014, sobota - ten dzień można zaliczyć do udanych. Prezenty były i to zgodnie z zamówieniem.
Poszukiwania rozpoczęliśmy na Uniwersytecie...
Tym razem tematem wykładu był bardzo Mikołajowy i w drodze powrotnej wysłuchałam krótkiej historii i dowiedziałam się, że np. w Hiszpani prezenty przynoszą Trzej Królowie, i że można im zostawic zamiast ciasteczek koniak...tak, alkohol. To taka na koniec ciekawostka.

Atmosfera świąteczna coraz gęstrza ja już powoli zaczynam odczuwać ten "przyjemny stres".
Ale spoko w tym roku Wigilia u mamusi;) Dziś losowanie, kto komu pod choinkę ale o tym w następnej odsłonie:)

Spadł dziś pierwszy śnieg:)
To pierwsze płatki śniegu na buźce mojej małej wariatki:)




poniedziałek, 10 listopada 2014

Sensownie:)

Jestem mamą, nawet czasami mamusią i to daje mi moc. Mam masę energii i chęci do działania i co??? Wracam do pracy i cały czas odbijam się a to jednej a to od drugiej ściany. Najpierw to była ściana "nie wiem". Ptam: Co mogę robić? Słyszę: "Nie wiem. Masz za dużo zaległości". Zatem Szkolę się... - słyszę "potrzebuję ludzi wyśmiganych". Ok. rozumiem, szukam dalej, choć teraz to szukanie ze złością i lekkim poczuciem, że ktoś tu się nie przygotował na powrót pracownika. Że ktoś, jest ze mną nieszczery..., że komuś się nie chce, że ktoś ma mnie gdzieś...Mam pretensje i je wyrażam (chcę być fair). Przez chwilę mam wrażenie, że coś się zmieni...okazuje się, że jestem bardziej naiwna niż ustawa przewiduje. Wszystko się ciągnie, procesy, procesy...decyzje, które podejmuje się miesiącami...
W końcu telefon, kawa, kolejny telefon i... nowe możliwości? Z wielką rezerwą podejmuję wyzwanie, szansę...sama nie wiem co to ale dzisiejsze spotkanie sprawiło, że poczułam się szczęśliwa. Super dziewczyny, świetna idea i wiem, że to właśnie mogłabym robić.
Organizacja, tworzenie, współpraca po to, żeby powstało coś dla nie tylko dla nas ale także dla innych mam, dzieci a nawet tatów:)
Nie mówię zbyt konkretnie, bo nie chcę zapeszać ale jak się uda, na pewno to odnotuję.
Piszę to, bo muszę o tym pamiętać. Muszę wiedzieć, że jest coś, co sprawia mi ogromną frajdę i to musi stać się moim celem, do którego mam obowiązek dąrzyć. Im więcej przeciwności, tym większa będzie satysfakcja. Sama nie dam rady. To wiem. Ale usłyszałam dziś od świetnej dziewczyny, bebeczki...kobiety, mamy,  że mam w niej przyjaciela. I to chyba najważniejsze. Tak sobie myślę - będzie dobrze! Razem damy rade. A jak do tego wszystkiego widzę moją małą wariatkę...
Milenka coraz więcej mówi...a nawet śpiewa. Hitem są Kaczuszki i Pociąg, co odczuwa cała nasza rodzina...nawet tata musi machać skrzydełkami i kręcić kuprem a od czasu do czasu zrobić "Ciuch, ciuch!!!"


Prawdziwa radość życia...;)


piątek, 12 września 2014

Teraz ja

To nie sprawiedliwe, że Milena sobie pisze u mamy na blogu a ja nie...a przecież jestem starszy!!! I to całkiem sporo i nawet mama się już martwiła, że to z duża różnica a ja się zastanawiam, jak niby miałbym się zajmować moją młodszą siostrą, gdybym sam był młodszy??? Przecież to bez sensu...
I właśnie dlatego, że musi być jakiś porządek, przerywam milczenie...to znaczy to literackie, bo tak normalnie to gadam strasznie dużo i czasem mama mówi, że nieco bez sensu i że za dużo, bo opowiadam zbyt szczegółowo...ale tylko niektóre rzeczy, bo na przykład jak się mnie mama pyta jak było w szkole to zazwyczaj wystarczy mi jedno słowo. Swoją drogą powinna się cieszyć, że ma zadowolone ze szkoły dziecko. Mówię, że dobrze, bo było dobrze...nie wiem w sumie co miałbym więcej mówić...za dużo się dzieje w mojej głowie i muszę się tego pozbyć i właśnie mówienie mi w tym pomaga...no dobra gadam za dużo i piszę chyba też jakoś podobnie. Postaram się to zmienić ale to takie trudne...Ale może wrócę do tego, że postanowiłem skorzystać z maminego pamiętnika i zostawić tu swoje trzy grosze (ja to pewnie z pięć zostawię, bo tak dużo gadam). Ale czemu ja postanowiłem, napisać? Aaaa...już nie pamiętam. Może to ta zazdrość i braterska rywalizacja...Wszystko zaczęło się pierwszego września, pierwszy dzień szkoły i w ogóle... Może to nie jest moje pierwsze doświadczenie związane z edukacją ale przecież pierwszy raz idę do klasy trzeciej (a to podobno nie przelewki...zresztą jak zaczynałem drugą, też miało być poważniej...w zasadzie już w pierwszej klasie spodziewałem się trudności). Tak to już jest, że jak się zaczyna rok szkolny, mamie zmienia się głos i staje się znacznie głośniejszy i jakby nieco bardziej wiedźmowaty (powaga, ma talent i spokojnie mogłaby podkładać głosy w kreskówkach ), a ja staję się bardziej płaczliwy...ale nie będę się tu za bardzo przed Wami otwierał, bo to trochę niemęskie.
Opowiem Wam za to o tym jak to jest wrócić do szkoły po wakacyjnej przerwie.
Z jednej strony fajnie by było dalej wylegiwać się do późna w łóżku, leniwie zejść sobie na śniadanie a z drugiej strony spotykam kolegów po dwóch miesiącach rozłąki, wiecie co to oznacza? Znowu będziemy gadać o piłkarzach (nie wiem czemu mama się tak irytuje, gdy jej tłumaczę jak wyglądała akcja Ronaldo).
Więc początek szkoły wygląda tak, że na początku można być trochę zmęczonym po wakacjach a jednocześnie trochę za bardzo wypoczętym co sprawia, że w ogóle nie chce mi się uczyć. Spotkania z kolegami w porządku (dziś moja mama zaprosiła swoje mamy koleżanki, co oznaczało dla mnie dwóch kolegów na kwadracie...hihi i to było super). One sobie tak coś strasznie ustalały (planują jakąś rewolucję w szkole, czy coś) a my bawiliśmy się klockami lego i graliśmy w piłkarzyki a potem Kajtek został u mnie jeszcze dłużej i super się bawiliśmy.
Niefajne jest tylko odrabianie lekcji...odwykłem od tego ale jest coraz lepiej.
Fajnie się piszę, ale chyba mi się odniechciało.
Jeszcze tu kiedyś coś skrobnę... Piąteczka.


środa, 27 sierpnia 2014

Halo, halo...to ja...zbuntowany Anioł:)


Halo? ! To ja Milena, a halo to jedno z moich pierwszych słów (zaczynam mówić! Juhu!!!)...tylko bez pierwszej litery. Tak zaczynają współczesne dzieci...jedną pierwszych umiejętności jest gadanie przez telefon. Hmmm...ciekawe skąd mi się to wzięło...Póki mama gada z jakąś koleżanką, skrobnę troszkę, bo mnie dziś nosi.
Co do gadania to na razie nie potrzebny mi do tego telefon, choć taki prawdziwy jest o niebo lepszy niż klocek albo...cokolwiek innego, co dobrze pasuje do dłoni. Ale co tam.
Dziś przecież nie to jest istotne. Najważniejsze, że coraz więcej gadam...ech...jakie to super jest. Umiem powiedzieć kaszka i mama szybciej wie o co mi chodzi i do tego zabiera się do roboty jakby chętniej niż wcześniej, kiedy dawałam jej to samo do zrozumienia ale stosowałam wówczas ryk nr. 3 (tryb zaawansowany) czyli łeeeeeeeeeeeeeeee aaaaaaaa łeeeeeeeee - nie zawsze zakapowała w pierwszym momencie. Ale kiedy to było...A teraz? Łatwizna. Mówię "Mamo kaka" ona powtarza pytająco "chcesz kaszkę?" ja odpowiadam "Taaaaak" i jesteśmy w domu. Wszyscy zadowoleni.
Oprócz tego nauczyłam się wołać moją przyjaciółkę. Nie wiem czy Wam opowiadałam.
Mam kuzynkę. Jest suuuuper, mówię Wam. Starsza ode mnie parę lat ale to jest najfajniejsze właśnie. Jest starsza ale nie stara (jak moja mama) więc się doskonale rozumiemy i nie walczymy o wpływy w domu. Jest git. I ona właśnie ma na imię Gabrysia a ja na nią wołam Gabi...tzn na razie mam problem z pierwszymi literami w wyrazach i wychodzi mi "Abi" ale wiadomo o co chodzi (tak się to wszystkim spodobało, że cała rodzina teraz mówią do niej tak jak ja:)). Nie wiem tylko dlaczego do swojego brata mówią "Aku" ale niedługo na pewno powiem coś bardziej zbliżonego do Szymek. Nie martwię tym wcale.
W ogóle, moje życie jest dosyć super dlatego postanowiłam, że dodam trochę dramatyzmu i ostatnio na większość pytań kierowanych w moją stronę, odpowiadam "NIE" i sprawdzam reakcję.
Czasami zadają mi takie durne pytania, że trudno odpowiedzieć inaczej...np.  - A Milenka, a pójdziesz do babci? A Milenka, a lubisz Szymka? A Milenka, a siądziesz na nocniczek?...Jak mnie zapytali czy mam chłopaka w żłobku miałam, na złość powiedzieć, że "tak" ale to słowo oszczędzam na porę deseru i bajki.
Odkąd mówię "nie" przy każdej nadarzającej się okazji, zrobiło się ciekawiej, choć nie zawsze oznacza to zabawę...tzn, starzy nie umieją się już bawić...zapomnieli jak to jest się droczyć i już kilka razy kazali mi stać w kącie. No niech ich...naoglądali się programów typu "Super Niania" i teraz się mądrzą i debatują, która metoda na bunt 2-latka będzie lepsza. A z mojej strony to dopiero początek...ja się dopiero rozkręcam, bo od czego są dzieci?
Taka Maja mi kiedyś, jak była z wizytą, podpowiedziała mi, że fajnie jest oprotestować moment, kiedy mama wybiera się ze mną do żłobka. Faktycznie....na kąty nie ma czasu i moja mama kombinuje inaczej...próbuje nawet czasem dać mi łapówkę ale jak wiem, że to podstęp (no dobra, tak między nami, czasem to działa).
Tak czy siak będzie jeszcze wesoło...zwłaszcza, że od dwóch dni mam jeszcze kuzyna. Nie wiem czy to tak fajnie, bo się zrobiło wielkie zamieszanie i zamiast na mnie, wszyscy patrzyli na komórkę wujka i mówili "ale brodę to ma po Tobie" i..."podobny do mamy" a do Abi mówili "no to teraz będziesz miała się kim bawić"...i to zabolało mnie najbardziej. To zdanie było jak strzała, która przeszyła moje małe, wrażliwe serduszko, w którym Abi zajmuje wiele miejsca...
Się zobaczy i jakby nie było, to wszystko Wam tu opiszę.
Przy okazji wzięło mnie na wspominki i tak sobie pomyślałam, że przecież jakiś czas temu mnie jeszcze nie było i nawet mama leżąc na plaży nie zdawała sobie sprawy z tego, że wkładając cukierka do pępka z literką M, podświadomie wybiera mi pierwszą literę imienia....wtedy nawet ona nie wiedziała, że jestem...mniejsza od tego cukiereczka...

Potem trochę urosłam ale nadal mnie nie było


A chwilę potem...


i rosłam...


rosłam...


i poznałam Maję...


 i sobie teraz jestem i będę tu jeszcze wpadać.
A następnym razem zdam Wam relacje z pewnych warsztatów.
Póki co ściskam i całuję, zwłaszcza moją chrzestną, za którą bardzo tęsknię już...mła:*

środa, 16 lipca 2014

Ukradkiem

Halo! To ja, Milena. Tak, to o mnie mama czasem pisze ale więcej myśli...Często zaczyna jakiegoś posta ale albo się budzę, albo właśnie kończy się mój dobry humor, albo jest po prostu zmęczona. Pomyślałam, że jej pomogę i od czasu do czasu dodam coś od siebie.
Wy, ludzie dorośli myślicie, że skoro nie mówimy, to znaczy, że nic nie rozumiemy. A to jest inaczej. To Wy nie rozumiecie nas. Ja ostatnio gardło zdarłam, żeby wytłumaczyć mamie o co mi chodzi...z całego mojego wykładu zrozumiała tylko jedno słowo, co nie było bardzo trudne, bo od jakiegoś czasu robię jej tą przyjemność (niech się ma czy pochwalić przed rodziną i koleżankami) i mówię mama albo mamo (to samo robię z jej mężem tylko do niego zwracam się tato). W sumie to fajnie tak patrzeć jak się cieszą z głupot. Dziś wymsknęło mi się "lubię" i przeżywali to pół dnia...a kiedyś powiedziałam "motylek", ale nie byli na to jeszcze przygotowani, więc wycofałam się i postanowiłam dawkować emocje. No właśnie. Emocje to coś czego jeszcze do końca nie kminię. Wiem tylko, że jak robi się w domu głośno to znaczy, że one właśnie się pojawiły. Na razie mogę wyczaić od czego to zależy, że raz przychodzą z samego rana a innym razem w okolicach obiadu...ogólnie rzecz biorąc podoba mi się, jak już są bo jest ciekawie chociaż wolę te, które sprawiają, że się śmieję.
Ale na uczucia przyjdzie jeszcze czas...mój brat, który ma więcej lat ode mnie nadal sobie je myli i nawet tata nie do końca wie o co w nich chodzi (myślę, że po prostu udaje, że wie bo mama mu już tyle razy tłumaczyła co i jak, że sama zaczynam rozumieć w którym kierunku to zmierza).
No ale miałam tu o innych sprawach pisać...
Acha! Jakaś jestem ostatnio zmulona (czy "zmulona"to uczucie? zastosowałam to określenie bo rodzice tak o mnie powiedzieli). Oni myślą, że to pogoda a ja się trochę nudzę po prostu i trochę martwię i tęsknię. Do tej pory codziennie było w domu sporo hałasu, mecz sobie można było obejrzeć a od tygodnia cisza...Nikt nie bryka, nikt nie czai się za kanapą żeby wykrzyczeć "BU!" albo "AKUKU"...czuję się chyba trochę jak Kłapouchy a trochę jak Prosiaczek...O! powiedziałam czuję...czyli, że to emocja tylko taka cicha i spokojna...
Ech...tęsknię za tym...nie umiem jeszcze wymówić jego imienia ale jak wołam "Jaja" to reaguje...na razie na tym pozostanę a jak mi się uda powiedzieć "sz" to może wyjdzie mi w końcu:)
Tak sobie myślę, że będę sobie częściej zaglądać na tego bloga i sobie tak ukradkiem będę pisać swój pierwszy pamiętnik. Mama jakoś nie ma weny na to...

Jeszcze dam Wam znać co u mnie. Jutro zapowiada się fajny dzień, bo mama ma wolne i słyszałam, że umawiała się z koleżanką (taką fajną, bo ma dwie córeczki, hihi:) jedna starsza ode mnie o pół roku a druga młodsza...też o pół roku...nieźle, co nie?). Opowiem jak było a teraz idę już spaaaać.
Karaluszki pod po duszki...papa:)

A przed snem wspomnień czar...niedawno byłyśmy właśnie z tą ciocią i Zosią w parku ale było super. Miałyśmy chrupki a ja biegałam sobie prawie gdzie chciałam...
Może jutro dopadniemy jakieś huśtawki albo piaskownice bo to moje nowe odkrycie.





Jak ja z Zosią na chwilę sobie przysnęłyśmy nasze mamy zamówiły sobie pizze. Podobno była pyszna ale nie wiem bo jak się obudziłam to zobaczyłam tylko pusty talerz i dostałam kolejnego chrupka.
Następnym razem nie dam się nabrać...chyba, że dostanę biszkopcika:)



piątek, 20 czerwca 2014

Warsztaty fotografii dziecięcej w Krakowie:)

Trochę to trwało ale w końcu piszę o tym, co mocno zmieniło moje podejście do fotografii. To był bardzo udany dzień, choć obawiałam się jak to wszystko się ułoży.
Już sam fakt, że udało mi się zapisać na darmowe Warsztaty fotografii (uwielbiam robić zdjęcia, jeszcze bardziej lubię je potem obrabiać ale cały czas jestem amatorem, który nie ma czasu...albo mu się nie chce, zasiąść przed instrukcją, poczytać fora, blogi itp..). Takiego spotkania po prostu potrzebowałam...z prowadzącymi (bardzo sympatycznymi jak się okazało), prezentacją a przede wszystkim z zajęciami praktycznymi.. i to wszystko w towarzystwie najcudowniejszej istoty na świecie. Moja Milenka spisała się na medal i choć wrażenia nie pozwoliły jej zaliczyć codziennej drzemki (padła w samochodzie już po całej imprezie), nie marudziła no bo jak tu marudzić skoro w koło dzieci, zabawki, piłki, piaskownica...była po prostu w swoim żywiole a ja z czystym sumieniem mogłam zgłębiać tajemnicę przysłony, migawki i ISO:) (no nie byłam najbardziej uważnym studentem drugiej części wykładu - jedna Pani animator na grupkę dzieci, w tym jedno 1,5 roczne to za mało, więc Mili dołączyła do słuchaczy dorosłych).
Może nie usłyszałam wszystkiego, nie wszystko zapamiętałam ale i tak warsztaty otworzyły mi moją własną przysłonę, która do tej pory była w trybie AUTO;)
Od teraz działam na Manualu i może zajmuje to więcej czasu ale i satysfakcja większa i zaczynają się fotki, które cieszą:) Te załączone do dzisiejszego posta robiłam na warsztatach niestety nie na swoim aparacie, choć całkiem fajnie korzystało się z pożyczonych Olympusów, zwłaszcza, że co jakiś czas wymienialiśmy się obiektywami...no niektóre zmieniały spojrzenie na świat:)
Po powrocie do domu niemal od razu polubiłam stronę prowadzących (http://dr5000.com), która stała się nową inspiracją i jednocześnie informacją (oj...jak dużo pracy mnie jeszcze czeka...ale podejmuję wyzwanie;P).
Do warsztatów na pewno będę jeszcze wracać i z chęcią wybiorą się na kolejne...


Cała ławka moja:)

Wszyscy bardzo mocno angażowali się w zadanie...miny mówią same za siebie:)





Widziałam zdjęcia mam blogerek, fotografek i może moje nie należą do najbardziej udanych ale od czegoś trzeba zacząć:) Na modeli w każdym razie nie można narzekać;) I ta ławeczka...chyba sobie taką sprawię w ogrodzie...







Tak...biała ławeczka była bardzo fotogeniczna ale nie tylko ona. Na placu a jednocześnie na planie zdjęciowym znajdowało się drzewo, które także stanowiło świetne tło...nawet najmłodsi to zauważali;)





Wszyscy chętnie zostaliby tam dłużej bo jak fajna zabawa to czasu zawsze braknie.





poniedziałek, 5 maja 2014

Mama na pół etatu...

Od jakiegoś czasu pracuję. Wróciłam na pół etatu i wiem jedno...to była bardzo mądra decyzja. Mówię to jako matka jeszcze długo będę w większości tematów wypowiadać się z tego punktu widzenia. Trochę nie rozumiem innych kobiet, które dzieci mają i cały czas na pierwszy miejscu stawiają swoją karierę i swoje potrzeby. Ja nie twierdzę, że trzeba z nich całkiem rezygnować...nie popadajmy w skrajności. Sama nie raz miewam pokusy i marzenia wysokiej pensji i super pracy ale kiedy widzę moją maleńką córeczkę, która wyciąga rączki aby móc się przytulić (czasami chodzi o ciastko), to jestem pewna, że dla niej właśnie to jest teraz ważniejsze i żadna kolejna złotówka w moim portfelu jej tego nie wynagrodzi (jak na razie bardziej atrakcyjna jest dla niej karta płatnicza;P). Tak więc praca na pół etatu to według mnie dobry początek aby zadbać o swój rozwój, swoją karierę i o swój wygląd (jak już chyba wspominałam nagle okazało się, że nie mam co na tyłek włożyć a do tego momentu nie zauważałam tego problemu...). Zmieniłam stanowisko i dzięki temu mam na tyle swobodny czas pacy, że swoją połowę etaty ogarniam w trzy dni. To zdecydowany plus oczywiście i cieszę się, że pracuję w miejscu, gdzie takie rozwiązanie było możliwe. Równocześnie na własne życzenie zostałam zdegradowana no i teraz dostaję połowę swojej dawnej pensji co boli rzecz jasna, zwłaszcza kiedy inne koleżanki pochwalą się swoimi awansami, zarobkami itd. Boli i rodzi myśli typu "zarabiam tyle ile jestem warta", "tylko do roboty w domu się nadaję" ale po chwili, gdy już wyleję swój nadmiar płynów i przez załzawione oczy widzę moją Milenkę naciągającą na głowę wyciągnięte z kosza na pranie majtki brata, myślę sobie...i na mnie przyjdzie pora. Teraz mam inny, dużo ważniejszy projekt do zrealizowania i choć efekty są wielką niespodzianką i możliwe, że pojawią się za dobrych parę lat to wiem, że warto.  Grunt to mieć priorytety i trzymać się ich kurczowo.
Zatem zmiany w życiu, w głowie, w pracy...No właśnie...wy też w pracy się relaksujecie?:D

Do tej pory mój dzień mogłam podzielić na fazy "dom wariatów" i "nie ma mnie dla nikogo". Jak zapewne się domyślacie dom wariatów zaczynał się ok. 6.00 (to się nie zmieniło ale dzięki temu nie potrzebuję budzika aby wstać na 7.00:)). Do życia (zresztą nie tylko mnie) budzi się moja słodka córeczka, która swoja gotowość do zabawy okazuje poprzez wkładanie paluszków w przeróżne otwory i zakamarki znajdujące się ciele człowieka zwanego mamą lub tatą. Jeśli wiecie o czym mówię, to wiecie też, że nie można tego zbyt długo ignorować (palce z czasem wkraczają w przestrzenie, które wydają się dostępne jedynie dla chirurga (już nie raz miałam wrażenie, że moje dziecko stara się przeprowadzić operację na moim mózgu dostając się do niego przez nos...mało inwazyjnie i co ważniejsze bez znieczulenia). Jakby nie było, chcąc nie chcąc przychodzi moment, w którym oświadczam: "wstaję!" To wtedy następuje pierwsze kilka minut "dla siebie". Budzę się tak naprawdę na etapie malowania drugiego oka i powoli zaczynam się orientować w jakiej czasoprzestrzeni obecnie przebywam (czasem budzę się ze snu, w którym zdaję maturę albo utknęłam na egzaminie na studiach). Zwykle po porannej toalecie, wyprasowaniu ciuchów dla siebie, dziecka, dziecka i czasem dla chrapiącego w tym czasie kogoś kto przypomina niedźwiedzia, który tylko od czasu do czasu machnie łapą w celu włączenia kolejnej bajki małemu niedźwiadkowi, udaje mi się rozbudzić na tyle aby wiedzieć, że jestem we własnym domu i że zanim wyjadę ze starszym dzieckiem do szkoły muszę je jeszcze dobudzić i nakarmić. O matko! Ale długie zdanie wyszło...dość dobrze oddaje jednak atmosferę poranka, więc nie będę go modyfikować licząc na zrozumienie;P
Bo o czym to? Pół etatu, właśnie...wróciłam. I co? O tym, że nie wszyscy to rozumieją już wspominałam i pogodziłam się z tym (nie muszą). Ostatecznie jednak tak widocznie miało być bo nie wyobrażam sobie jak miałabym całkowicie poświęcić się pracy mając tyle spraw zdecydowanie ważniejszych. Sam poranek to opowieść na kilkanaście zdań (i poświęcę temu osobnego posta).
Co może być ważniejsze? A no to, że odstawiając dziecko do żłobka, trzeba się liczyć z tym, że pierwsze miesiące to chorowanie na wszystko po kolei a potem powrót do infekcji, która była pierwsza. Póki co chodzimy w kratkę (tydzień w żłobku, tydzień w domu) i niem wiem jak długo taka sytuacja się utrzyma ale jeszcze bardziej nie wiem jak miałabym pogodzić taki stan rzeczy będąc pełnoetatowym pracownikiem. Teraz jakoś udaje się na te trzy (właściwie dwa i pół) dni kogoś zorganizować ale na cały tydzień musiałabym pójść na zwolnienie i gdzie tu sens?
Nie rozumiem tylko dlaczego w naszej polskiej rzeczywistości nadal tak trudno o pracę zdalną (ale nie mówię o skręcaniu długopisów) i czemu praca na część etatu nadal oznacza jakąś gorszą kategorię...



piątek, 4 kwietnia 2014

Podróż za jeden uśmiech czyli dzieci na pokładzie

Właśnie przeczytałam posta na blogu mojej koleżanki, która sama mówi o sobie "matka wariatka", ma rację....i oby więcej takich wariatów na świecie!!! Zresztą tak sobie myślę, że każda normalna kobieta to miks wielu różnych i na dodatek sprzecznych cech, które po urodzeniu dziecka nabierają nieco wyraźniejszego kształtu...No więc poczytałam sobie o podróżowaniu z dzieciakami i poczułam się wywołana do odpowiedzi:)
Generalnie podróże są super...jeśli robisz to w dorosłym towarzystwie. Osoby, dla których ciuchy kupuje się w rozmiarach 68 do 134 sprawiają, że wybierając się na weekend do rodziny zabierasz ze sobą trzy walizki a pakowanie się, nie różni się wcale od tego na dwa tygodnie. Dom opuszczasz 4 razy i dopiero za 5 się udaje, a zamiast dobrej muzyki w trakcie jazdy w kółko puszczasz ulubioną piosenkę dziecka (czytaj dwie godziny z "Wyginam śmiało ciało" w tle) a postoje to już nie tylko tankowanie i ewentualne siku...
Jak wygląda jazda samochodem w moim przypadku. Muszę tu dokonać podziału na podróże długie i krótkie. Te krótkie (czyli szybki wyskok do sklepu, do lekarza, do znajomych) z racji długości są do przeżycia a dla niektórych nie stanowią w ogóle tematu do rozważań...chyba, że dziecko ma chorobę lokomocyjną a w moim przypadku tak właśnie jest...
Moja szwagierka jeszcze w tamtym roku ze zdziwieniem i irytacją w głosie pytała, z czego my problem robimy, bo nie za bardzo chcieliśmy jechać na wycieczkę 30 km od domu. Odmieniło jej się po tygodniu wakacji z moim synem a właściwie po jednej wyprawie za miasto. Ale zacznijmy od początku.
Generalnie jestem osobą spontaniczną a roztrzepanie to mój znak rozpoznawczy, który doczekał się nawet (w pracy) swojej nazwy ale w domu, przełączam się na tryb "turbo skupienie" i wszelkie większe przedsięwzięcia realizuję z dużym zapasem aby zminimalizować straty. Na ogół to się sprawdza, a w każdym razie najważniejsze rzeczy są pod kontrolą i tyko co jakiś czas zdarzają się wpadki (pozostawianie wózka na parkingu przed jedną z galerii handlowych i szalony powrót z modlitwą na ustach "żeby tylko złomiarze go nie zabrali"zakończony sukcesem jak wiele innych tego typu). Wszelkie wyjazdy z dwójką mini-ludzi z tyłu mają podstawowe założenie...najważniejsze dzieci...resztę można kupić.
Nieco gorzej wyglądają wyjazdy dłuższe i osobiście czekam na chwilę, kiedy zaczniemy korzystać w teleportacji, a wtedy morze, góry do teściowej choćby co tydzień. Póki co musimy się pogodzić a tym, że po 15 minutach jazdy z Szymonem mamy ochotę zawrócić....Zdrowe, wesołe dziecko zasiada wygodnie w foteliku i przez pierwsze chwile jest ok., rozmawia, ogląda okolicę, szuka atrakcji aż tu po 15-20 min rzuca zdanie, którego się tak obawiałam i zastanawiałam się jedynie kiedy padnie: "mamo, brzuszek mnie boli". Jeśli jedziemy na zakupy czy do lekarza to jeszcze nic...zachowuję spokój i wiem, że jakoś dojedziemy...ale jeśli przed nami jeszcze 200 km??? Kierowca, którym jest szanowny małżonek rzuca kolejne irytujące zdanie: "Weź coś zrób, nie możemy się teraz zatrzymać"a ja siedząc na przednim siedzeniu, usiłuję dotrzeć do powtarzającego coraz częściej "mamo brzuszek, ała"marudy...(na szczęście mała zasypia zaraz po opuszczeniu garażu). Wykonując figury, których uczą na jodze (nigdy nie chodziłam na jogę ale jestem pewna, że wykonałam kilka podstawowych figur) docieram do płaczącego już dziecka i próbuję go uspokoić...
Pierwszy postój mamy jeszcze w granicach naszej gminy, dwa, trzy oddechy "świeżego powietrza" kilka łyków wody i wracamy do auta...o nie...mój mąż robi oględziny samochodu i już czuję, że coś jest na rzeczy...Po chwili słyszę, że wydaje mu się, że z jednego koła uchodzi powietrze i że w takiej sytuacji musimy sprawdzić ciśnienie (dobrze, że nie sprawdzamy mojego ciśnienia, bo choć na ogół mam niskie teraz mogłoby skali zabraknąć).
Nie będę przedłużać opisem poszukiwania odpowiedniej stacji (trwało to kolejną godzinę, podczas której dziecku nie zrobiło się lepiej ale się zmęczyło więc poszło w ślady córy i też zasnęło).
Koniec końców dotarliśmy do celu i szybko zapomnieliśmy o atrakcjach, które powtarzają się właściwie przy każdej wycieczce i dziwię się sobie, że nadal mnie to wkurza.
Zastanawiacie się pewnie czemu nie damy dziecku tabletki...Raz pojechaliśmy do Zamościa (6 godzin drogi) i daliśmy lokomo coś tam. Efekt był...pół godziny a pozostała część drogi to postoje co (dosłownie) 10 km ale tylko 5 razy. Stwierdziliśmy, że tak nie dojedziemy i na jednej ze stacji zaopatrzyliśmy się w stertę woreczków, które szybko zapełniły się treścią. Dodatkową atrakcją wyprawy był ojciec Szymka, który tym razem jechał jako pasażer (jak na centusie przystało, oszczędnie pojechaliśmy samochodem ze znajomymi) a jak stare przysłowie mówi nie daleko pada jabłko od jabłoni. Co tu dużo mówić...odgłosy jakie wydawał mój syn nie wpływały dobrze na siedzącego z przodu ojca...
Ostatnio się poprawiło i udaje nam się spokojnie pokonać dłuższy dystans ale nadal pojawiają się wypadki więc podróż dla nas oznacza ruletkę...

Tego posta udekorowałam zdjęciami z kilku wakacyjnych wypadów. Miny jak widać zadowolone, i to wynagradza wszelkie niedogodności.



środa, 2 kwietnia 2014

Mama wraca do pracy...czyli plusy i minusy powrotu po ponad rocznej przerwie.


I nadszedł ten dzień. 1 kwietnia przeżyłam to co mi się od jakiegoś czasu śniło, o czym od paru tygodni myślę intensywnie (dlatego przecież się śniło). Wróciłam do pracy.
Pisałam o tym jak się przygotowywałam dużo wcześniej...odstawienie dziecka do żłobka, plan, że tydzień przed powrotem mała będzie sobie zostawać już sama a ja w tym czasie posprzątam w domu, pozałatwiam wszystkie zaległe sprawy...tak... My planujemy a szefostwo na górze zaciera ręce i wciska guziczek z funkcją "SURPRISE" a może raczej "NIE TAK PRĘDKO" lub "NIC Z TEGO".
Zaczęło się od lekkiego katarku Milenki w poniedziałek a skończyło na antybiotyku, nieprzespanych nocach i drugi tydzień siedzimy w domu (przy okazji ja się zainfekowałam). I co zrobić? Przecież, nie zacznę powrotu do pracy od L4?! Staję na uszach, na głowie i czym się da...na rzęsach stoi mąż i pół rodziny żeby to jakoś ogarnąć. A tu....?
Po drodze, na kontrolnym badaniu USG pokazuje się jakiś pęcherzyk i na dodatek Pani doktor podejrzewa że to początek ciąży....NIIIIIEEEEEEE....nie teraz, jak to...to się nie dzieje naprawdę... Następnego dnia robię Beta HCG (nie tłumaczę co to, bo jeśli to czytasz to wiesz, że to test potwierdzający lub wykluczający ciążę). Jak na złość wyniki się nie pokazują do 16.00 ale w końcu jest...i już szukam jakiejś potężnej liczby w okolicach tysiąca a tu......nic. W sumie uffff... (ale oczywiście dzień wystarczył aby się oswoić z myślą, wszystko na nowo zaplanować i w efekcie pojawia się jakby niewielkie rozczarowania i jednocześnie niepokój. Powstrzymuję się od szperania w necie ale wytrzymuję może pół godziny. Po godzinie wiem już sporo na temat polipów, torbieli i dość zaskakującego poziomu wiedzy (lub "poczucia humoru") polek piszących na licznych forach poświęconych ciąży i sprawom kobiecym. Na szczęście w pobliżu pojawia się Milena i wymownym spojrzeniem (jakby wiedziała co robię) daje do zrozumienia, że może rozsądniej będzie książeczkę dziecku poczytać. Ma rację. Jestem umówiona na wizytę do ginekologa, wszystko się wyjaśni...
Ok. Skupiam się na pracy.
Przed powrotem jakaś mała kawa ze znajomymi, zwiady co tam w trawie...i minął marzec.
Jakoś się udało stawić pierwszego dnia. W grubej rury, bo szkolenie zaczęłam o 7.00 ale już o 13 byłam wolna. Już w pierwszej godzinie dzwoni telefon (mąż - przecież wie, że nie mogę rozmawiać). Za chwilę sms: "ile mam jej podać flegaminy a ile syropu?" Odpisuję ale co jakiś czas "odlatuję" w rejony mojego domu (przecież to jej ojciec, zajmie się nią jak należy a ona przecież kocha go prawie jak Ciebie - powtarzam sobie w myślach).
W trakcie przerw wyskakiwałam aby przywitać się ze starymi znajomymi (przez 8 latach pracy kilku ich mam i każdy w innym dziale a pomyśleć, że wszyscy zaczynaliśmy od tego samego stanowiska:)). Czas minął szybko (a i tak nie wszędzie udało mi się "kuknąć") i dopiero wracając do domu była chwila na refleksje. Pierwsze wrażenia?
Generalnie lubię takie pierwsze chwile i nowe sytuacje, kiedy odczuwa się stres ale to nawet przyjemne uczucie bo wiadomo, że na razie mam czystą kartę. Żadnych zaległości. To tak jak zakładanie nowego zeszytu w szkole. Zapełniamy pierwszą stronę i postanawiamy, że kolejne będę równie staranne...;P
Mój nowy zeszyt na razie wypełnia się uśmiechami, uprzejmościami...Każdy zamieni słowo (zaznaczę tylko, że na "dzień dobry" przyniosłam ciasto własnej roboty, a że było dobre uśmiechali się nienaturalnie szeroko).To oczywiście plusy powrotu do pracy po dłuższym czasie. A minusy?

Ogólnie rzecz biorąc po takim solidnym resecie widzę mój powrót raczej w różowych barwach choć mam wrażenie, że mój optymizm jest odbierany bardziej jako naiwność (świadomie nie stosuję w tym miejscu mocniejszego słowa, które może trafniej określałoby to co myślą moi koledzy i koleżanki z pracy...no może nie wszyscy, na mój temat). Póki co mogę sobie pozwolić na "nic nie wiem". To plus i minus ale skupiając na tej pozytywnej stronie...mam chęć i sporo wolnego miejsca na "dysku" aby powtórzyć lub poznać potrzebne informacje. Moja dłuższa przerwa nie tylko sprawiła, że odpoczęłam od pracy i dzięki temu mam sporą motywację ale ta motywacja wzmocniła się dzięki kolejnej istocie ludzkiej, która pojawiła się w moim życiu, a że to kobieta, to spodziewam się w niedalekiej przyszłości dodatkowych wydatków na ciuszki, laleczki, ładne buciki...ech...aż chce się pracować.
Naprawdę cieszę się z powrotu do pracy i tylko jedno mnie zastanawia. Dlaczego odnoszę wrażenie, że część osób uważa, że spora ilość moich (i tak niewielu przecież) szarych komórek została przekazana (nieodwracalnie) moim dzieciom. Moi drodzy! Kocham swoje dzieci nad życie ale w tych sprawach nic nie miałam do gadania. To czysta biologia, podział komórek i takie tam....moje dzieci mają własne organy, które w żadnym stopniu nie wpłynęły na pogorszenie stanu mojego zdrowia fizycznego ani też psychicznego (no...może na tym polu troszeczkę się pozmieniało ale to jedynie fitness dla mojej cierpliwości, umiejętności organizacyjnych  i kreatywności, które dzięki tym ćwiczeniom wzmocniły się i to znacznie). Cóż mogę dodać więcej? Ci co mają dzieci mnie rozumieją (przynajmniej w większości przypadków). Osoby, które myślą, że są w lepszym położeniu, bo dzieci nie mają...zapraszam do dialogu za jakiś czas...:)
No właśnie...czas...mam go teraz tak niewiele na pierdoły, że w końcu przestaje się przejmować tym co mówią inni:) I to jest baaaaardzo pozytywne w byciu mamą:)