poniedziałek, 31 marca 2014

Bezkarne wychowanie czyli bez kija i bez marchewki...

Wychowanie dzieci to rozległy temat i życia mało aby go zgłębić. Na studiach rozległem tematy kończyły się egzaminami, które zawsze można było poprawić a tu??? Lipa...jak raz zawalisz to będziesz spijał "nektar" do końca swoich dni. No dobra, tak źle nie ma i na szczęście można zweryfikować swoje metody i próbować lepszych (zwłaszcza, że będąc profesjonalnym rodzicem trzeba cały czas być na czasie jeśli chodzi o trendy i czujnie zmieniać metody w zależności od sytuacji i wieku dziecka. Jako wiecznie ucząca się mama szukam nowych rozwiązań i znajduję je w różnych miejscach. Czasem w pracy, czasem podczas rozmów z koleżankami (nie koniecznie dzieciatymi i czasem to one mają świeższe pomysły, które całkiem dobrze się sprawdzają;)) Tym razem sięgnęłam po dość profesjonalne czasopismo i trafiłam na intrygujący artykuł.
Wychowanie bez kar i bez nagród? To zdanie przeczytałam już na pierwszej stronie i momentalnie wywołało we mnie wewnętrzny bunt. Jak to? Że w takim razie jak? Jak wyrabiać w małym człowieku te dobre nawyki? To co mam robić kiedy moje dziecko zrobi lub powie coś co uznam za złe, obraźliwe czy nie na miejscu? Szczególnie mam tu na myśli syna, który codziennie uświadamia mnie, że okres dojrzewania się zbliża i to będzie bolało...zwłaszcza mnie.
Chwilę po przeczytaniu trzech stron poświęconych krytyce tradycyjnych metod z jakimi spotykam się najczęściej w swoim otoczeniu usłyszałam materiał na temat szkół "demokratycznych", które polegają właściwie na tym samym, z tym, że tam nie ma ocen, programu...wszystko odbywa się na zasadzie  "głosujemy co będziemy dziś robić" i przechodzi ten projekt, który uzyska większość (dodam tylko, że głos nauczycieli ma taką samą wagę jak głos uczniów). Hmmm...zadumałam się wtedy i stwierdziłam, że chyba czas zmienić planetę...
Ale, żeby nie było, że rzucam ogólnikami i krytykuję...może mają rację...może muszę tylko to sobie poukładać, może zrewolucjonizować swoje podejście i metody?
Główną myślą zarówno artykułu jak i działalności wspomnianych szkół jest ochrona wolności i kreatywności dzieci. I to jest dobre. Tylko czy zwracając dziecku uwagę, że ładnie jest powiedzieć "dzień dobry kiedy wchodzi się np. do lekarza" zabijamy jego indywidualność???? Czy w ten sposób zabijam jego kreatywność? A może jeśli widzę, że siedzący na przeciwko 8-letni chłopiec widelcem wystukuje coś denerwującego o stół i równocześnie pałaszuje talerz stosując metodę dobrze znaną takim zwierzętom domowym jak koto czy piec, powinnam uznać, że dziecko jest kreatywne i nie mogę zwracać uwagi, że widelec służy do jedzenia a poza tym takie dźwięki mogą komuś przeszkadzać.
Chyba jestem mordercą. To straszne dowiedzieć się takiej prawdy o sobie po kilku latach..teraz pytanie, czy uratuję jeszcze resztki wyobraźni mojego dziecka czy już za późno?
W artykule czytam, że ograniczamy wolność naszych dzieci zwracając im uwagę, że powinny robić to, czy tamto, w taki, czy inny sposób i że robimy to z egoistycznych pobudek. To bardzo ciekawe. Co prawda żyjemy od jakiegoś czasu w wolnym kraju ale jakoś nie zauważyłam aby tej kraj i  w ogóle świat wolny był od zasad, przepisów, zwyczajów których większość ludzi przynajmniej stara przestrzegać. Dlaczego więc moje dziecko ma ich nie znać? Przecież potem na takim właśnie świecie będzie żyło...
Zgadzam się, że system kar i nagród to nie sposób na tresurę, która ma na celu sprawić, że nasza pociecha będzie absolutnie posłuszna (choć przyznaję, że sama nieraz oczekuję właśnie takiego efektu i nie jestem z tego dumna). Czy jednak stosując kary pomijamy uczucia naszego dziecka? Wszystko na pewno zależy od sytuacji i częstotliwości ale w artykule nie znalazłam miejsca, w którym autorka zauważa ten fakt (ale może dlatego, że poczułam się źle oceniona bo ja jestem  i jednak będę zwolennikiem systemu kija i marchewki ale o tem, potem).
W artykule czytamy:"Małe dziecko nie umie tłumić uczuć, które przeżywa, ono chce je natychmiast wyrażać...Potrzebuje wsparcia o ochrony, a nie krytyki ani tym bardziej manipulacji karą czy nagrodą. Jeśli rodzic jest w stanie zobaczyć za dziecięcym <złym zachowaniem> przykre uczucia i
niezaspokojone potrzeby, może dać dziecku to, czego ono potrzebuje, czyli bezpieczną przestrzeń na wyrażenie siebie, w której z pomocą dorosłego doświadczy i nauczy się, jak przeżywać trudne chwile" - twierdzi Pani Żofia Żuczkowska (trenerka, prowadząca Szkołę Empatii).
Hmmm...no zgadzam się, że nie można ukarać małego dziecka za to, że płacze lub ze złości rzuca zabawką. Fakt. Wtedy najlepiej zostawić wrzaskuna usuwając wszelkie niebezpieczne przedmioty z jego drogi stwarzając bezpieczną przestrzeń. Wskazane są też stopery do uszu lub po prostu umiejętność przeniesienia się (przynajmniej myślami) w inne rejony świata...to może trwać ale cierpliwość zostanie nagrodzona i jest szansa, że kolejnym razem nasz terrorysta wyciągnie z tego wniosek, że burzenie domowego miru to nie jest sposób na osiągnięcie celu (o ile wystarczy nam siły i wytrzymamy do końca i ustąpimy).
Idźmy dalej.
"Dziecko doświadczające kar nie skupia się na wykonywanej czynności, ale na tym co będzie potem. Jeśli zabraknie zewnętrznego bodźca, jakim jest nagroda lub kara, dziecko przestaje realizować określone zachowanie, bo nie rozumie dlaczego jest ono złe lub dobre samo w sobie."
I tu też zgoda. Z czasem zaczynam zgadzać się z całym artykułem i tylko tytuł nadal mnie drażni (ciekawe). Do tej pory uważałam, że moje dziecko jest karane i nagradzane. No bo czym jest zakaz oglądania TV jeśli zadanie nie zostało odrobione? Albo czym będzie pozwolenie na słodycze pod warunkiem, że obiad będzie zjedzony? Do tej pory była to kara albo nagroda ale zgodnie z tym co mówi artykuł to konsekwencja...Konsekwencja jest ok. Zatem drodzy rodzice. Bądźmy konsekwentni:)




niedziela, 23 marca 2014

telefony, telefony czyli czego można spodziewać się gdy dzwonisz do matki rocznego dziecka

Poranek...koło godziny 7.00. Jeszcze nieco zaspana zaczynam sobie układać w głowie co było wczoraj, jak to się stało, że zasnęłam, czy to ja przyniosłam Milenkę do łóżka (sama przecież nie wyszłaby z łóżeczka). Powoli przypominam sobie, że coś, jakiś telefon dzwonił ale czy odebrałam? Sprawdzam...a tak, nieodebrane połączenia od Dominiki, Moniki, Kamili, Kani, mamy (7 razy), siostry razy 5. Ok. Dzwonię najpierw do mamy lekko poddenerwowana..aaa...nie. Chyba trochę za wcześnie, poczekam do 8.00 ale siostra też wstaje koło 7 to od niej może dowiem się co się stało.
-Halo?
-No hej:) (głos raczej wesoły więc chyba wszystko ok)
- Dzwoniłyście do mnie z mamą wczoraj, coś się stało?
-Aaaa...mama dzwoniła bo myślała, że jestem u Ciebie a później ja dzwoniłam, żebyś się nie martwiła...
- Acha...
Dalsza konwersacja schodzi na temat nowo zakupionych butów a wszystko dzieje się w trakcie przygotowywania śniadania dla dziecka, które zaraz mam odstawić do szkoły. W okolicach 7:30 stwierdzam, że moje starsze dziecko nadal jest nieobecne więc przerywam brutalnie rozmowę i wołam
Szymka. Po chwili...dwóch...trzech chwilach pojawia się 8-letni mężczyzna... w piżamie. 
-Miałeś się ubrać, rany boskie!!! Powiedz mi dziecko co robiłeś w tym czasie?!?!?!
- No szukałem skarpetki...
-@!?$!!!@@...masz 3 minuty na pojawienie się przy stole w ciuchach, które przygotowałam Ci na komodzie...odliczam...raz, dwa, trzy...
Oczywiście rodzice posiadający starsze dzieci wiedzą doskonale, że po trzech minutach dziecka nadal nie ma, trzeba jeszcze kilka razy nawoływać, odliczać, ostrzegać itd...Jakimś cudem udaje się zjeść śniadanie, umyć zęby i mamy 7:50.
- Dobra, może się nie spóźnimy...wszystko masz do szkoły? Książki, strój na W-F..
-Aaaa...w-f...
Syn znika w swoim pokoju na kolejne, cenne już w tej chwili sekundy...wraca stwierdzając z zadowoleniem, że przecież ma spakowane. W takich chwilach dosłownie czuję pulsującą żyłkę, która daje w ten sposób sygnał, że długo tak nie pociągnie...
Wyjeżdżamy...tylko 2 min. spóźnienia (okazuje się, że o tej porze do szkoły przyjeżdżają wszyscy...ani jednego miejsca na parkingu...2 min później już nikogo nie ma..dzień świra, powaga). 
Dwa słowa z nauczycielem i szybko do sklepu po świeże pieczywo i coś na obiad....cały czas pamiętam o nieodebranych wczoraj telefonach ale na oddzwanianie do koleżanek nadal jest za wcześnie. Zjem śniadanie, będzie prawie 9.00...
Po powrocie, gramolę się z siatkami do domu i już na progu wita wygłodniałe dziecko nr.2. Szanowny mąż rzuca tylko
- Rozumiem, że masz ją już na oku?
...i szanowny mąż znika (wraz ze swoją ulubioną gazetką) w pomieszczeniu, które w naszym domu jako jedyne daje się zamknąć od wewnątrz (ale to historia na inny raz).

Udaję, że nie denerwuje mnie wcale jej płacz, który po minucie przechodzi w pisk, wrzask i ogólną histerię. Mój cel to zrobić śniadanie (dla niej w pierwszej kolejności).
8:30 Śniadanie gotowe, dziecko chwilowo spokojne (ciężko wrzeszczeć jednocześnie trzymając smoczek butelki wypełnionej po brzegi ulubioną kaszką).
Na ukochanego przyjdzie mi jeszcze poczekać (to idiotyczne przyzwyczajenie, że śniadanie jemy wspólnie). W końcu schodzi podśpiewując sobie jakąś durną piosenkę typu "Ona tańczy dla mnie" co irytuje jeszcze bardziej. W końcu możemy jeść przy okazji komentując jakieś wydarzenie poprzedniego dnia lub włączamy jeden z ulubionych seriali (to jedyna okazja w ciągu dnia aby to zrobić chociaż częściowo). W połowie serialu przerywamy, bo śniadanie się skończyło co dość dosadnie zaznacza nasz córka, która po zjedzonej kaszce wsuwa to co widzi na moim talerzu.
Jest po 9.00.
Sprzątam po śniadaniu a przy okazji zauważam kurz na szafkach, pełno okruszków na podłodze, poodbijane paluchy na stole (efekt po śniadaniu dziecka nr.1) i tak w efekcie mija kolejna godzina na sprzątaniu. Kiedy wpadam na pomysł, żeby oddzwonić na nieodebrane połączenia okazuje się, że telefon na moja słodka córeczka i nie ma mowy o tym, żeby coś innego mogło godnie zastąpić ten przedmiot (po jakimś czasie okazuje się, że dzwoniłam do dawno nie widzianej osoby i wydawałam dziwne dźwięki lub wysłałam kilka, czasem kilkanaście pustych smsów do tej samej osoby - przy okazji przepraszam). Skoro Milenka chwilowo zajęta to ja
zabieram się za prasowanie (jedyna czynność jaką spokojnie mogę wykonywać w towarzystwie mojej córki, która po prostu ma pełno zabawek w pokoju, gdzie znajduje się prasowalnica...chyba właśnie dlatego przeniosłam ją tu:).
W każdym razie kolejna godzina za nami, pora na śniadanie drugie i dziecko wędruje na drzemkę.
To czas aby podgonić z obiadem i wypić kawę nadrabiając zaległości w mailach i telefonach.
Siadam do komputera i tu znowu sieć mnie wciąga...a to ciekawa oferta pracy, a to nie mam pomysłu na obiad, poszukam...a to przypomni mi się, że nie mam butów dla syna i miałam sprawdzić na allegro (przez przypadek trafiam na bluzeczki, sukieneczki, ramki na zdjęcia, ozdoby świąteczne). Zanim się zorientuję Mielenka wydaje radosne dźwięki świadczące o tym, że się wyspała. No masz...znowu nie zadzwoniłam...
Może podczas spaceru się uda. Istotnie...dzwonię do jednej koleżanki i rozmowa trwa całą drogę do szkoły. W drodze powrotnej nie ma szans na kolejny telefon, bo do ekipy dołącza osobnik mówiący...i to duuuużo mówiący. Przy okazji próbuję się dowiedzieć co tam w szkole więc pytam:
- Jak tam w szkole
- Dooobrze.
- Ale co to znaczy dobrze?
- Że super!
- Tyle to rozumiem ale coś więcej?
- Mamo...nie pamiętam. To było parę godzin temu...
Tu pojawia się pogawędka na temat tego jak to ważne jest aby moje dziecko mówiło co się dzieje w szkole, dlaczego to jest dla mnie ważne itp. Tak nam mija droga do domu. Tu odrabianie lekcji (to też opowieść na inną okazję, w każdym razie to rozległy temat), obiad, kolejne odgruzowywanie domu (tym razem po obiedzie) i tak okazuje się, że jest 17.30 i czas na zajęcia dodatkowe.
Starsze dziecko odstawiam na judo lub piłkę (w zależności od dnia) na 18.00, wracam do domu gdzie dziecko nr 2 jest znowu głodne i w sumie nic dziwnego skoro obiad już jest w pieluszce...
Na czynnościach zaspokajających potrzeby córki upływa kolejna godzina. Jadę odebrać pierwsze z zajęć i jest 19.00. Nie muszę spoglądać na zegarek nie tylko dlatego, ze zawsze o tej godzinie kończą się zajęcia ale też bardzo jasno pokazuje to stan młodszego dziecka. Tak więc kąpiel, wieczorna kaszka, wyciszanie...starszego dziecka dotyczy tylko kąpiel. Ok, zasnęła...ja już prawie też. Która to godzina? 21.00? Za późno żeby dzwonić do koleżanek...napiszę smsa. Tu bywa różnie. Czasami rzeczywiście udaje się stworzyć jakąś sensowną treść ale bywa i tak, że budzę się rano i zastanawiam się...jak to się stało, że zasnęłam???



czwartek, 20 marca 2014

Żłobek...czy to boli?

No i stało się. Myślałam szczerze mówiąc, że to nie nastąpi. Moje dzieci i żłobek? Nic takiego. Stanę na głowie i wytrzymam do 2 latek a wtedy to już inna rozmowa, inne dziecko a poza tym przedszkole to mniejszy koszt. Z synem istotnie tak się stało. Do pracy miałam 5 min. spacerkiem. Tak się złożyło, że oferowali pracę na pół etatu (nawiasem mówiąc nie wiem jak ja to zrobiłam, że mnie przyjęli widząc za drzwiami wózek z 5-cio miesięcznym dzieckiem...dziś bym się nie odważyła) i jakoś się z mężem czy też z babcią wymienialiśmy dyżurami. Tak. Tak było 7 lat temu. Sporo się zmieniło i praca wymaga teraz dojazdu, mąż pracuje w domu (czytaj zawsze jest zajęty a jednocześnie zawsze ma zaległości to ciekawe ale na innego posta). W każdym razie do pracy czas wracać, na początek też na pół etatu bo na moje szczęście w firmie, w której pracuję pracują ludzie, którzy jeszcze nie zatracili się całkowicie w korporacyjnych korytarzach i widzą w człowieku człowieka (taką w każdym razie mam, może naiwną nadzieję). Ale nie o tym przecież będę dziś pisać.
Żłobek.
Długo nie szukałam, bo i sam pomysł odstawienia dziecka w obce miejsce, do obcych osób pojawił się
stosunkowo późno i szukanie państwowego, na który czeka się ok. roku mijał się z celem. Zaczęłam od wywiadu (kto Ci lepiej doradzi od zaprzyjaźnionej mamy, która mieszka w tym samym rejonie miasta?). Oczywiście podjechałam do placówki położonej niedaleko mojego domu ale jakoś nie ujęło mnie powitanie na korytarzu (zdążyłam jedynie zdjąć córeczce czapeczkę), pośpieszne odpowiedzi mówiące właściwie tyle, że miejsce będzie od września i że kosztuje tyle a tyle (ceny na sztywno za 5 godzin a każda więcej dodatkowo płatna). No nie zachęcili mnie niczym ale uznałam, że może mam zbyt wygórowane wymagania. Szukałam dalej i postanowiłam zadzwonić do innego krakowskiego żłobka. Już na wstępnie pozytywne wrażenie - telefon został odebrany i odezwał się miły głos tłumaczący, że teraz rodzice odbierają dzieci, jest zamieszanie, że oddzwoni za chwilę. Poczekałam i..."dramatyczna pauza"się doczekałam (kolejne pozytywne odczucie). Dowiedziałam się najważniejszych rzeczy ale co istotne, zostałam zaproszona z dzieckiem na rozmowę do żłobka. Następnego dnia mogłyśmy zobaczyć wszystkie pomieszczenia, bez pośpiechu porozmawiać o tym ile dziecko ma miesięcy, na jak długo będę chciała córkę zostawiać, że w żłobku obowiązuje okres
adaptacyjny, który jest nieodpłatny i trwa tak długo jak długo dziecko tego wymaga. Milenka miała okazję poznać zabawki, panie i część dzieci.  Od razu zrobiło się tak jakoś domowo. Po wyjściu miałam bardzo pozytywne odczucia a kiedy dwa dni później spotkałam właścicielkę żłobka w pewnym sklepie z artykułami dla dzieci, uznałam, że to znak i postanowiłam -  wybieramy "Pozytywkę" (nazwa zgodna z pierwszymi drugiem wrażeniem).
W tym momencie dochodzimy do tego momentu, który śnił mi się nie raz i nie mogę zaliczyć go do sennego marzenia. Mam zostawić moje dziecko. Moją córeczkę, która od urodzenia jest prawie cały czas ze mną. Jak ona to zniesie. To będzie trauma (i już mam wizję dorosłej Mileny, która wypomina mi, że wszystkie porażki życiowe to przez żłobek - co oczywiście jest wielce prawdopodobne).
Tysiące myśli, trochę też takich egoistycznych (nagle po 2 latach będę mieć znowu odrobinę czasu dla siebie...nawet jeśli cały ten czas spędzę w pracy ale przynajmniej z dorosłymi, którzy mówią i sami jedzą..:)).
W końcu przychodzi pierwszy dzień adaptacji. Polega on na byciu z dzieckiem i innymi, całkiem
podobnymi cały dzień. Poznałam więc plusy i minusy pracy jako pani niania. Muszę powiedzieć, że całkiem to było miłe. Jakoś tak mnie to wyciszyło i nawet wpłynęło na dalszą część dnia, który do końca był jakby z poradnika. Tego dnia chyba ani razu nie podniosłam głosu a wszystko co mówiłam było po pierwsze trochę nienaturalne (jak na moje standardy) po drugie jakby na zwolnionych obrotach. Generalnie spoko uczucie ale kiedy równocześnie robisz obiad, sprzątasz, odrabiasz lekcje ze starszym dzieckiem, znosisz głupkowate uwagi męża, przychodzi moment kiedy zaczynasz wchodzić na zupełnie inne rejestry...no przynajmniej ja tak mam.
No dobra. Minął dzień pierwszy. Drugiego dnia moja córka zaliczyła pierwszą drzemkę (usypiałam ja) ale po obudzeniu to żłobkowa ciocia do niej poszła i...moje pierwsze lekkie zdziwienie. Moje dziecko nie zapłakało, trochę się rozglądało szukając osoby, która ją położyła ale ostatecznie uznała, że skoro domową zupę ma ciocia, to w porządku. Byłam z niej dumna ale równocześnie zaczynałam się niepokoić.
Trzeciego dnia poszłyśmy na całość. Usypiała ją ciocia, której cały proces zajął może 10 min.
Tego dnia wyszłam na jakieś dwie godziny na zakupy. Super uczucie. Ja, masa sklepów, brak pośpiechu, szkoda, że brak pieniędzy ale przynajmniej zorientowałam się co teraz jest w modzie (cała moja szafa nadaje się do spakowania w pudła z napisem "tylko po domu"). Te dwie godziny to było coś ale wracając zaczęłam mieć w głowie niepokojące myśli łącznie z takimi, że ktoś specjalnie zorganizował sobie taki żłobek żeby porwać mi dziecko...
Szczęśliwie dotarłam na miejsce. Nie zaprzeczę, ucieszył mnie szyld mówiący, że tak, tutaj znajduje się placówka dla dzieci. Moje dziecko kolejny raz rzuciło się na szyję i wyglądało na bardzo zadowolone.
Kryzys pewnie przyjdzie ale muszę powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona przebiegiem sprawy i stwierdzam, że to nie boli ani ani:)

Na koniec dodam jeszcze tylko jedno. Dziś (pewnie pod wpływem pań ze żłobka, które nie wiedzą co to krzyk) przeprosiłam moje dzieci, że czasem wrzasnę, że to moja porażka i że postaram się zmienić...
Mój ośmioletni syn mnie uspokoił mówiąc: "Nie masz za co przepraszać. To Twoje przeznaczenie".

czwartek, 13 marca 2014

Mama wraca do pracy czyli jak oddać dziecko do żłobka...

Prawie dwa lata! Dziękuję za to naszym rządzącym a może raczej wszystkim aktywnym mamom I kwartału, do których się zaliczam. Rok macierzyńskiego to z jednej strony błogosławieństwo...co ja mówię...z każdej strony to super sprawa. do tego doliczyć trochę wolnego jeszcze z brzuszkiem (cudowne czasy) i później prawie trzy miesiące w moim przypadku zaległego urlopu i zrobiły się lata świetlne. Jak tu teraz wrócić do pracy??? Z trudem przypominam sobie jak to było...o matko, w co się ubrać???!!! AAAA...w szafie znoszone spodnie (par - jedna), jakaś podomkowa spódnica, pocerowane i poplamione leginsy, masa różnokolorowych podkoszulków wyglądających na męskie...stop. Ta rewizja mnie wyczerpała i zdołowała. Wniosek jest jeden. Trzeba mężowi uświadomić, że jeśli w trybie natychmiastowym nie udzieli wsparcia finansowego na ciuchy, będzie się wstydził gdziekolwiek ze mną pokazać. Na ogól dość szybko znajduję najgorsze z możliwych ubrań i próbuję w nich udać się do pobliskiego sklepu lub z dzieckiem do szkoły. Dość szybko pada pytanie: "Ty tak chcesz wyjść z domu?" Pytanie okraszone zostaje zdegustowanym spojrzeniem a ja na to odpowiadam "Nie mam innego wyjścia, ale będę przemykać szybko to może mnie nie zauważą". Przy najbliższej okazji okazuje się, że przecież z kasą nie jest aż tak źle, że przecież nie mogę chodzić obszarpana itd.
No więc dobra. Już sobie szukam podstawowej garderoby (będę przygotowana na niespodziewany przypływ gotówki). Teraz pytanie czy ja w ogóle mam gdzie wracać...kilka telefonów, odwiedziny znajomych w pracy i lekka ulga, choć dopóki nie usłyszę konkretów będę się denerwować. Nic na to nie poradzę. Ale ten te,at wymaga osobnego posta.
Teraz najważniejsze. Jak tu zostawiać moją małą, kochaną, upartą, wrzaskliwą, tupiącą nogami, złośnicę z obcymi paniami w żłobku (niestety jedna babcia za daleko, druga babcia, cwaniara, pracuje). No cóż. Panie przedszkolanki będą musiały to jakoś przeżyć. Skoro ja daję rady 24 h na dobę to one chyba też sobie poradzą przez kilka godzinek. Tak czy siak trzeba poszukać jakiegoś dobrze strzeżonego klasztoru.
Na szczęście mam kilka zaprzyjaźnionych młodych mam z nieco starszymi dziećmi więc szybko dostaję namiary i najważniejsze kwestie do przeanalizowania w kontekście żłobka.
Po pierwsze liczy dla mnie opinia, po drugie dojazd, cena i to coś co sprawi, że uznam TAK TO TU:)
Ponieważ za późno okazało się, że jednak mąż nie będzie mógł poświęcić kilku godzin na opiekę z małą (wracam na pół etatu na razie) w grę wchodzi w tej chwili wyłącznie żłobek prywatny.
Po dość szybkiej akcji poszukiwawczej trafiłam na całkiem przyjazne miejsce blisko pracy (to bardzo ważny warunek). Jak dobrze pójdzie, to z pensji zostanie parę groszy po odjęciu za czesne, więc te kilka miesięcy jakoś przeboleję a potem zobaczymy...
Wpisowe zapłacone, na adaptacje jesteśmy umówione...zatem byle do poniedziałku, bo właśnie od następnego tygodnia zaczynamy przygodę.


poniedziałek, 10 marca 2014

Kobieta mnie bije!!!

 Tak czułam. Kolerzanka intuicja mi podpowiadała, że to małe szalejące już na etapie życia płodowego dziewcze pokaże kto tu rzadzi. Marzyłam o córeczce, choć oczywiście do chwili narodzin było mi oficjalnie wszystko jedno co będzie. Byle było zdrowe. Oficjalnie i właściwie sama przed sobą długo trzymałam w tajemnicy fakt, że mam potrzebę strojenia, czesania i tulenia się (mając już syna wiedziałam, że jeśli pojawi się kolejny facet w domu nie będzie odbiegał od pozostałych i już w pierwszym dniach swoje uczucia będzie okazywał w typowo męski sposób, czytaj -zero słodkich oczek, buziaczków itp...buziak raz na tydzień wystarczy a w zamian ma być posprzątane, ugotowane, wyprasowane...). Gdzieś tam po cichu liczyłam, że urodzę sobie koleżankę. Fajnie się marzy ale z drugiej strony jeszcze pamiętam moje kłótnie z mamą i jakoś nie mam ochoty przechodzić przez to samo tylko z drugiej strony (ale o tym innym razem). W efekcie lekko nastawiłam się, że będzie drugi syn (tak zapowiadało jedno z USG) ale kiedy pojawiła się moja malutka, słodziutka, zapuchnięta, pomarszczona, lekko bordowa (poród dla dziecka to musi być też niezły wysiłek, była bordowa chyba tydzień) z krzywym nosem córeczka, wiedziałam, że brakowało mi jej bardzo. Osobiście należę do matek, które najgorzej znoszą pierwsze miesiące po porodzie. Jakoś moje dzieci nie pozwalają mi korzystać z uroków macierzyństwa bo albo wiszą na cycku a jeśli już nawet nadejdzie na cudowna chwila najedzenia się do syta to sekundę później na kochanej buźce pojawia się znajomy grymas, który może znaczyć tylko jedno. W takich chwilach zdarzało mi się na początku myśleć: "dobra, szybko przebierzemy pieluszkę i będziesz sobie spokojnie leżeć a może nawet zaśniesz na chwilę..." Cóż. Szybko się okazało, że kupa w pieluszce oznacza wolne miejsce w żołądku a to oznacza kolejne 20 min karmienia. Kiedyś nawet liczyłam sobie ile w sumie schodzi mi czasu na karmienie. To ciekawe, bo okazało się (i nie ściemniam), że to pełen etat. Rozumiecie? Pełne 8 godzin (czasami robiłam nadgodziny) siedzenia z dzieckiem przyklejonym do cycka. Po każdym karmieniu (prawie) zmiana pieluchy (czasami za jednym posiedzeniem 3-5 pieluch) i do roboty...no ale na szczęście to tylko 3-4 miesiące. Potem zaczynamy przechodzić powoli na inny lewel i nasza pociecha powoli zaczyna widzieć, że świat to nie tylko prawy, lewy, prawy, lewy...tu przygoda zaczyna robić się coraz ciekawsza i (jak dla mnie) coraz mniej frustrująca. Etap siadania, odkrywania różnych części ciała (nie tylko swojego), gaworzenia. Sama słodycz. I tak mijają miesiące aż nasza królewna zaczyna stawać na własnych nogach i dociera do niej, że ona też ma władzę. Co działa najlepiej na poddanych?
Pisk, płacz sprawiają, że stawiam na nogi całe królestwo. No to spróbuję teraz innych metod. Zobaczmy jak zareagują jak zacznę stosować kary cielesne. Moja dłoń wydaje się być do tego stworzona i jak ulał pasuje do twarzy mojej mamy. No to raz...na razie prosi, żebym nie biła. A masz z drugie strony (wyrównam). W tym miejscu matka zaczyna się lekko denerwować. Trzeci, czwarty raz wywołują ostrzejszy ton, który co prawda wpływa na małoletnią porządkująco ale tylko na chwile.
No właśnie. Jak tu sobie radzić z małą, słodką terrorystką, której się wydaje, że tak można okazywać swoje uczucia.
"Zabroniłaś mi rzucać pilotem? a masz" bach w lewy policzek..."Właśnie, że będę wkładać papier toaletowy do buzi" bach w lewy policzek..."Ale mi się nudzi" bach w lewy policzek (swoją drogą chyba będzie praworęczna, zawsze dostaję z jednej strony). Najpierw tłumaczyłam, że tak niewolno, że nie ładnie, że kto widział żeby dziewczynka mamę biła. Efekt był znikomy a przecież nie mogę pozwolić, żeby mnie lała (zwłaszcza, że to zaczyna sprawiać ból). Wiecie co ją zniechęciło? Super niania pewnie załamie ręce i wyśle mnie na karnego jeżyka ale w końcu jej oddałam...po łapach i bardzo lekko ale chyba zrozumiała.

sobota, 8 marca 2014

Dzień kobiet, dzień kobiet...

Dostałam dziś kwiatka od męża i syna. Dość typowo,  mini różyczki w doniczce...żółte. Pewnie gdybym tego dnia kwiatów nie dostawała to bym przeżyła ale miło dostać raz na czas jakiegoś chabazia. Wszystko pewnie byłoby jak w reklamie, lub kiepskim filmie romantycznym ale musiałam zapytać "Czemu żółte?" No i masz ci los...mąż się obraził. Właściwie to udał obrażonego bo to taka polityka (gdyby wiedział, że posądzam go o manipulację pewnie obraziłby się po raz drugi).
Nie wiem czy Wy też tak macie ze swoimi towarzyszami życia, że musicie uważać na to co i kiedy mówicie? A to nam się zarzuca focha! Tymczasem otaczający mnie mężczyźni obrażają się namiętnie i na dodatek wypierają się tego zabiegu winnych szukając po stronie płci jakby nie było ładniejszej. Wszystko z wrodzonego lenistwa. Oni czekają tylko na odpowiedni  moment, żeby kolejnym razem móc powiedzieć, że kwiatków nie będzie bo nam kobietom dogodzić nie można.
Powaga. Z facetami gorzej niż z dziećmi. W tym samym czasie mój 8-letni syn nie obraża się tylko zapamiętuje, że mama nie lubi żółtego i pyta jakie kolory są moimi ulubionymi aby kolejnym razem szukać kwiatka, który w 100% przypadnie mi do gustu. Zastanawiam się czy to z wiekiem zanika, czy po prostu trafiłam na egzemplarz bardzo dobry ale inaczej?
A zastanawiając się nieco dłużej to może ja robię coś nie tak. Wiem, powinnam była się ucieszyć i przemilczeć nawet jeśli lekko mi nie gra kolorystyka. I tak bym się zachowała parę lat temu na pewno. No ale myślałam, że mogę pozwolić na szczerość z własnym mężem, że po takim czasie nie muszę udawać.

W książkach czytam, że z facetami trzeba jak z dzieckiem lub lepiej jak z urządzeniem technicznym. Trzeba działać zgodnie z instrukcją i podawać instrukcje bardzo szczegółowo. Tylko jakoś przegapiłam akapit o tym, że tą instrukcję trzeba jeszcze umiejętnie przemycić tak aby się nie zorientował.
No trudno odpracuję to jakoś. Na szczęście pamięć u facetów jest zawodna nie tylko w kwestiach prezentów, dat itp. I tu działa zasada jak w przypadku dzieci (i to małych dzieci) jak najszybciej zająć jakąś zabawką...idę szukać bluzki z dekoltem:)
A Wam kobitki życzę miłego dnia i dużo kreatywności.