środa, 16 lipca 2014

Ukradkiem

Halo! To ja, Milena. Tak, to o mnie mama czasem pisze ale więcej myśli...Często zaczyna jakiegoś posta ale albo się budzę, albo właśnie kończy się mój dobry humor, albo jest po prostu zmęczona. Pomyślałam, że jej pomogę i od czasu do czasu dodam coś od siebie.
Wy, ludzie dorośli myślicie, że skoro nie mówimy, to znaczy, że nic nie rozumiemy. A to jest inaczej. To Wy nie rozumiecie nas. Ja ostatnio gardło zdarłam, żeby wytłumaczyć mamie o co mi chodzi...z całego mojego wykładu zrozumiała tylko jedno słowo, co nie było bardzo trudne, bo od jakiegoś czasu robię jej tą przyjemność (niech się ma czy pochwalić przed rodziną i koleżankami) i mówię mama albo mamo (to samo robię z jej mężem tylko do niego zwracam się tato). W sumie to fajnie tak patrzeć jak się cieszą z głupot. Dziś wymsknęło mi się "lubię" i przeżywali to pół dnia...a kiedyś powiedziałam "motylek", ale nie byli na to jeszcze przygotowani, więc wycofałam się i postanowiłam dawkować emocje. No właśnie. Emocje to coś czego jeszcze do końca nie kminię. Wiem tylko, że jak robi się w domu głośno to znaczy, że one właśnie się pojawiły. Na razie mogę wyczaić od czego to zależy, że raz przychodzą z samego rana a innym razem w okolicach obiadu...ogólnie rzecz biorąc podoba mi się, jak już są bo jest ciekawie chociaż wolę te, które sprawiają, że się śmieję.
Ale na uczucia przyjdzie jeszcze czas...mój brat, który ma więcej lat ode mnie nadal sobie je myli i nawet tata nie do końca wie o co w nich chodzi (myślę, że po prostu udaje, że wie bo mama mu już tyle razy tłumaczyła co i jak, że sama zaczynam rozumieć w którym kierunku to zmierza).
No ale miałam tu o innych sprawach pisać...
Acha! Jakaś jestem ostatnio zmulona (czy "zmulona"to uczucie? zastosowałam to określenie bo rodzice tak o mnie powiedzieli). Oni myślą, że to pogoda a ja się trochę nudzę po prostu i trochę martwię i tęsknię. Do tej pory codziennie było w domu sporo hałasu, mecz sobie można było obejrzeć a od tygodnia cisza...Nikt nie bryka, nikt nie czai się za kanapą żeby wykrzyczeć "BU!" albo "AKUKU"...czuję się chyba trochę jak Kłapouchy a trochę jak Prosiaczek...O! powiedziałam czuję...czyli, że to emocja tylko taka cicha i spokojna...
Ech...tęsknię za tym...nie umiem jeszcze wymówić jego imienia ale jak wołam "Jaja" to reaguje...na razie na tym pozostanę a jak mi się uda powiedzieć "sz" to może wyjdzie mi w końcu:)
Tak sobie myślę, że będę sobie częściej zaglądać na tego bloga i sobie tak ukradkiem będę pisać swój pierwszy pamiętnik. Mama jakoś nie ma weny na to...

Jeszcze dam Wam znać co u mnie. Jutro zapowiada się fajny dzień, bo mama ma wolne i słyszałam, że umawiała się z koleżanką (taką fajną, bo ma dwie córeczki, hihi:) jedna starsza ode mnie o pół roku a druga młodsza...też o pół roku...nieźle, co nie?). Opowiem jak było a teraz idę już spaaaać.
Karaluszki pod po duszki...papa:)

A przed snem wspomnień czar...niedawno byłyśmy właśnie z tą ciocią i Zosią w parku ale było super. Miałyśmy chrupki a ja biegałam sobie prawie gdzie chciałam...
Może jutro dopadniemy jakieś huśtawki albo piaskownice bo to moje nowe odkrycie.





Jak ja z Zosią na chwilę sobie przysnęłyśmy nasze mamy zamówiły sobie pizze. Podobno była pyszna ale nie wiem bo jak się obudziłam to zobaczyłam tylko pusty talerz i dostałam kolejnego chrupka.
Następnym razem nie dam się nabrać...chyba, że dostanę biszkopcika:)



piątek, 20 czerwca 2014

Warsztaty fotografii dziecięcej w Krakowie:)

Trochę to trwało ale w końcu piszę o tym, co mocno zmieniło moje podejście do fotografii. To był bardzo udany dzień, choć obawiałam się jak to wszystko się ułoży.
Już sam fakt, że udało mi się zapisać na darmowe Warsztaty fotografii (uwielbiam robić zdjęcia, jeszcze bardziej lubię je potem obrabiać ale cały czas jestem amatorem, który nie ma czasu...albo mu się nie chce, zasiąść przed instrukcją, poczytać fora, blogi itp..). Takiego spotkania po prostu potrzebowałam...z prowadzącymi (bardzo sympatycznymi jak się okazało), prezentacją a przede wszystkim z zajęciami praktycznymi.. i to wszystko w towarzystwie najcudowniejszej istoty na świecie. Moja Milenka spisała się na medal i choć wrażenia nie pozwoliły jej zaliczyć codziennej drzemki (padła w samochodzie już po całej imprezie), nie marudziła no bo jak tu marudzić skoro w koło dzieci, zabawki, piłki, piaskownica...była po prostu w swoim żywiole a ja z czystym sumieniem mogłam zgłębiać tajemnicę przysłony, migawki i ISO:) (no nie byłam najbardziej uważnym studentem drugiej części wykładu - jedna Pani animator na grupkę dzieci, w tym jedno 1,5 roczne to za mało, więc Mili dołączyła do słuchaczy dorosłych).
Może nie usłyszałam wszystkiego, nie wszystko zapamiętałam ale i tak warsztaty otworzyły mi moją własną przysłonę, która do tej pory była w trybie AUTO;)
Od teraz działam na Manualu i może zajmuje to więcej czasu ale i satysfakcja większa i zaczynają się fotki, które cieszą:) Te załączone do dzisiejszego posta robiłam na warsztatach niestety nie na swoim aparacie, choć całkiem fajnie korzystało się z pożyczonych Olympusów, zwłaszcza, że co jakiś czas wymienialiśmy się obiektywami...no niektóre zmieniały spojrzenie na świat:)
Po powrocie do domu niemal od razu polubiłam stronę prowadzących (http://dr5000.com), która stała się nową inspiracją i jednocześnie informacją (oj...jak dużo pracy mnie jeszcze czeka...ale podejmuję wyzwanie;P).
Do warsztatów na pewno będę jeszcze wracać i z chęcią wybiorą się na kolejne...


Cała ławka moja:)

Wszyscy bardzo mocno angażowali się w zadanie...miny mówią same za siebie:)





Widziałam zdjęcia mam blogerek, fotografek i może moje nie należą do najbardziej udanych ale od czegoś trzeba zacząć:) Na modeli w każdym razie nie można narzekać;) I ta ławeczka...chyba sobie taką sprawię w ogrodzie...







Tak...biała ławeczka była bardzo fotogeniczna ale nie tylko ona. Na placu a jednocześnie na planie zdjęciowym znajdowało się drzewo, które także stanowiło świetne tło...nawet najmłodsi to zauważali;)





Wszyscy chętnie zostaliby tam dłużej bo jak fajna zabawa to czasu zawsze braknie.





poniedziałek, 5 maja 2014

Mama na pół etatu...

Od jakiegoś czasu pracuję. Wróciłam na pół etatu i wiem jedno...to była bardzo mądra decyzja. Mówię to jako matka jeszcze długo będę w większości tematów wypowiadać się z tego punktu widzenia. Trochę nie rozumiem innych kobiet, które dzieci mają i cały czas na pierwszy miejscu stawiają swoją karierę i swoje potrzeby. Ja nie twierdzę, że trzeba z nich całkiem rezygnować...nie popadajmy w skrajności. Sama nie raz miewam pokusy i marzenia wysokiej pensji i super pracy ale kiedy widzę moją maleńką córeczkę, która wyciąga rączki aby móc się przytulić (czasami chodzi o ciastko), to jestem pewna, że dla niej właśnie to jest teraz ważniejsze i żadna kolejna złotówka w moim portfelu jej tego nie wynagrodzi (jak na razie bardziej atrakcyjna jest dla niej karta płatnicza;P). Tak więc praca na pół etatu to według mnie dobry początek aby zadbać o swój rozwój, swoją karierę i o swój wygląd (jak już chyba wspominałam nagle okazało się, że nie mam co na tyłek włożyć a do tego momentu nie zauważałam tego problemu...). Zmieniłam stanowisko i dzięki temu mam na tyle swobodny czas pacy, że swoją połowę etaty ogarniam w trzy dni. To zdecydowany plus oczywiście i cieszę się, że pracuję w miejscu, gdzie takie rozwiązanie było możliwe. Równocześnie na własne życzenie zostałam zdegradowana no i teraz dostaję połowę swojej dawnej pensji co boli rzecz jasna, zwłaszcza kiedy inne koleżanki pochwalą się swoimi awansami, zarobkami itd. Boli i rodzi myśli typu "zarabiam tyle ile jestem warta", "tylko do roboty w domu się nadaję" ale po chwili, gdy już wyleję swój nadmiar płynów i przez załzawione oczy widzę moją Milenkę naciągającą na głowę wyciągnięte z kosza na pranie majtki brata, myślę sobie...i na mnie przyjdzie pora. Teraz mam inny, dużo ważniejszy projekt do zrealizowania i choć efekty są wielką niespodzianką i możliwe, że pojawią się za dobrych parę lat to wiem, że warto.  Grunt to mieć priorytety i trzymać się ich kurczowo.
Zatem zmiany w życiu, w głowie, w pracy...No właśnie...wy też w pracy się relaksujecie?:D

Do tej pory mój dzień mogłam podzielić na fazy "dom wariatów" i "nie ma mnie dla nikogo". Jak zapewne się domyślacie dom wariatów zaczynał się ok. 6.00 (to się nie zmieniło ale dzięki temu nie potrzebuję budzika aby wstać na 7.00:)). Do życia (zresztą nie tylko mnie) budzi się moja słodka córeczka, która swoja gotowość do zabawy okazuje poprzez wkładanie paluszków w przeróżne otwory i zakamarki znajdujące się ciele człowieka zwanego mamą lub tatą. Jeśli wiecie o czym mówię, to wiecie też, że nie można tego zbyt długo ignorować (palce z czasem wkraczają w przestrzenie, które wydają się dostępne jedynie dla chirurga (już nie raz miałam wrażenie, że moje dziecko stara się przeprowadzić operację na moim mózgu dostając się do niego przez nos...mało inwazyjnie i co ważniejsze bez znieczulenia). Jakby nie było, chcąc nie chcąc przychodzi moment, w którym oświadczam: "wstaję!" To wtedy następuje pierwsze kilka minut "dla siebie". Budzę się tak naprawdę na etapie malowania drugiego oka i powoli zaczynam się orientować w jakiej czasoprzestrzeni obecnie przebywam (czasem budzę się ze snu, w którym zdaję maturę albo utknęłam na egzaminie na studiach). Zwykle po porannej toalecie, wyprasowaniu ciuchów dla siebie, dziecka, dziecka i czasem dla chrapiącego w tym czasie kogoś kto przypomina niedźwiedzia, który tylko od czasu do czasu machnie łapą w celu włączenia kolejnej bajki małemu niedźwiadkowi, udaje mi się rozbudzić na tyle aby wiedzieć, że jestem we własnym domu i że zanim wyjadę ze starszym dzieckiem do szkoły muszę je jeszcze dobudzić i nakarmić. O matko! Ale długie zdanie wyszło...dość dobrze oddaje jednak atmosferę poranka, więc nie będę go modyfikować licząc na zrozumienie;P
Bo o czym to? Pół etatu, właśnie...wróciłam. I co? O tym, że nie wszyscy to rozumieją już wspominałam i pogodziłam się z tym (nie muszą). Ostatecznie jednak tak widocznie miało być bo nie wyobrażam sobie jak miałabym całkowicie poświęcić się pracy mając tyle spraw zdecydowanie ważniejszych. Sam poranek to opowieść na kilkanaście zdań (i poświęcę temu osobnego posta).
Co może być ważniejsze? A no to, że odstawiając dziecko do żłobka, trzeba się liczyć z tym, że pierwsze miesiące to chorowanie na wszystko po kolei a potem powrót do infekcji, która była pierwsza. Póki co chodzimy w kratkę (tydzień w żłobku, tydzień w domu) i niem wiem jak długo taka sytuacja się utrzyma ale jeszcze bardziej nie wiem jak miałabym pogodzić taki stan rzeczy będąc pełnoetatowym pracownikiem. Teraz jakoś udaje się na te trzy (właściwie dwa i pół) dni kogoś zorganizować ale na cały tydzień musiałabym pójść na zwolnienie i gdzie tu sens?
Nie rozumiem tylko dlaczego w naszej polskiej rzeczywistości nadal tak trudno o pracę zdalną (ale nie mówię o skręcaniu długopisów) i czemu praca na część etatu nadal oznacza jakąś gorszą kategorię...



piątek, 4 kwietnia 2014

Podróż za jeden uśmiech czyli dzieci na pokładzie

Właśnie przeczytałam posta na blogu mojej koleżanki, która sama mówi o sobie "matka wariatka", ma rację....i oby więcej takich wariatów na świecie!!! Zresztą tak sobie myślę, że każda normalna kobieta to miks wielu różnych i na dodatek sprzecznych cech, które po urodzeniu dziecka nabierają nieco wyraźniejszego kształtu...No więc poczytałam sobie o podróżowaniu z dzieciakami i poczułam się wywołana do odpowiedzi:)
Generalnie podróże są super...jeśli robisz to w dorosłym towarzystwie. Osoby, dla których ciuchy kupuje się w rozmiarach 68 do 134 sprawiają, że wybierając się na weekend do rodziny zabierasz ze sobą trzy walizki a pakowanie się, nie różni się wcale od tego na dwa tygodnie. Dom opuszczasz 4 razy i dopiero za 5 się udaje, a zamiast dobrej muzyki w trakcie jazdy w kółko puszczasz ulubioną piosenkę dziecka (czytaj dwie godziny z "Wyginam śmiało ciało" w tle) a postoje to już nie tylko tankowanie i ewentualne siku...
Jak wygląda jazda samochodem w moim przypadku. Muszę tu dokonać podziału na podróże długie i krótkie. Te krótkie (czyli szybki wyskok do sklepu, do lekarza, do znajomych) z racji długości są do przeżycia a dla niektórych nie stanowią w ogóle tematu do rozważań...chyba, że dziecko ma chorobę lokomocyjną a w moim przypadku tak właśnie jest...
Moja szwagierka jeszcze w tamtym roku ze zdziwieniem i irytacją w głosie pytała, z czego my problem robimy, bo nie za bardzo chcieliśmy jechać na wycieczkę 30 km od domu. Odmieniło jej się po tygodniu wakacji z moim synem a właściwie po jednej wyprawie za miasto. Ale zacznijmy od początku.
Generalnie jestem osobą spontaniczną a roztrzepanie to mój znak rozpoznawczy, który doczekał się nawet (w pracy) swojej nazwy ale w domu, przełączam się na tryb "turbo skupienie" i wszelkie większe przedsięwzięcia realizuję z dużym zapasem aby zminimalizować straty. Na ogół to się sprawdza, a w każdym razie najważniejsze rzeczy są pod kontrolą i tyko co jakiś czas zdarzają się wpadki (pozostawianie wózka na parkingu przed jedną z galerii handlowych i szalony powrót z modlitwą na ustach "żeby tylko złomiarze go nie zabrali"zakończony sukcesem jak wiele innych tego typu). Wszelkie wyjazdy z dwójką mini-ludzi z tyłu mają podstawowe założenie...najważniejsze dzieci...resztę można kupić.
Nieco gorzej wyglądają wyjazdy dłuższe i osobiście czekam na chwilę, kiedy zaczniemy korzystać w teleportacji, a wtedy morze, góry do teściowej choćby co tydzień. Póki co musimy się pogodzić a tym, że po 15 minutach jazdy z Szymonem mamy ochotę zawrócić....Zdrowe, wesołe dziecko zasiada wygodnie w foteliku i przez pierwsze chwile jest ok., rozmawia, ogląda okolicę, szuka atrakcji aż tu po 15-20 min rzuca zdanie, którego się tak obawiałam i zastanawiałam się jedynie kiedy padnie: "mamo, brzuszek mnie boli". Jeśli jedziemy na zakupy czy do lekarza to jeszcze nic...zachowuję spokój i wiem, że jakoś dojedziemy...ale jeśli przed nami jeszcze 200 km??? Kierowca, którym jest szanowny małżonek rzuca kolejne irytujące zdanie: "Weź coś zrób, nie możemy się teraz zatrzymać"a ja siedząc na przednim siedzeniu, usiłuję dotrzeć do powtarzającego coraz częściej "mamo brzuszek, ała"marudy...(na szczęście mała zasypia zaraz po opuszczeniu garażu). Wykonując figury, których uczą na jodze (nigdy nie chodziłam na jogę ale jestem pewna, że wykonałam kilka podstawowych figur) docieram do płaczącego już dziecka i próbuję go uspokoić...
Pierwszy postój mamy jeszcze w granicach naszej gminy, dwa, trzy oddechy "świeżego powietrza" kilka łyków wody i wracamy do auta...o nie...mój mąż robi oględziny samochodu i już czuję, że coś jest na rzeczy...Po chwili słyszę, że wydaje mu się, że z jednego koła uchodzi powietrze i że w takiej sytuacji musimy sprawdzić ciśnienie (dobrze, że nie sprawdzamy mojego ciśnienia, bo choć na ogół mam niskie teraz mogłoby skali zabraknąć).
Nie będę przedłużać opisem poszukiwania odpowiedniej stacji (trwało to kolejną godzinę, podczas której dziecku nie zrobiło się lepiej ale się zmęczyło więc poszło w ślady córy i też zasnęło).
Koniec końców dotarliśmy do celu i szybko zapomnieliśmy o atrakcjach, które powtarzają się właściwie przy każdej wycieczce i dziwię się sobie, że nadal mnie to wkurza.
Zastanawiacie się pewnie czemu nie damy dziecku tabletki...Raz pojechaliśmy do Zamościa (6 godzin drogi) i daliśmy lokomo coś tam. Efekt był...pół godziny a pozostała część drogi to postoje co (dosłownie) 10 km ale tylko 5 razy. Stwierdziliśmy, że tak nie dojedziemy i na jednej ze stacji zaopatrzyliśmy się w stertę woreczków, które szybko zapełniły się treścią. Dodatkową atrakcją wyprawy był ojciec Szymka, który tym razem jechał jako pasażer (jak na centusie przystało, oszczędnie pojechaliśmy samochodem ze znajomymi) a jak stare przysłowie mówi nie daleko pada jabłko od jabłoni. Co tu dużo mówić...odgłosy jakie wydawał mój syn nie wpływały dobrze na siedzącego z przodu ojca...
Ostatnio się poprawiło i udaje nam się spokojnie pokonać dłuższy dystans ale nadal pojawiają się wypadki więc podróż dla nas oznacza ruletkę...

Tego posta udekorowałam zdjęciami z kilku wakacyjnych wypadów. Miny jak widać zadowolone, i to wynagradza wszelkie niedogodności.



środa, 2 kwietnia 2014

Mama wraca do pracy...czyli plusy i minusy powrotu po ponad rocznej przerwie.


I nadszedł ten dzień. 1 kwietnia przeżyłam to co mi się od jakiegoś czasu śniło, o czym od paru tygodni myślę intensywnie (dlatego przecież się śniło). Wróciłam do pracy.
Pisałam o tym jak się przygotowywałam dużo wcześniej...odstawienie dziecka do żłobka, plan, że tydzień przed powrotem mała będzie sobie zostawać już sama a ja w tym czasie posprzątam w domu, pozałatwiam wszystkie zaległe sprawy...tak... My planujemy a szefostwo na górze zaciera ręce i wciska guziczek z funkcją "SURPRISE" a może raczej "NIE TAK PRĘDKO" lub "NIC Z TEGO".
Zaczęło się od lekkiego katarku Milenki w poniedziałek a skończyło na antybiotyku, nieprzespanych nocach i drugi tydzień siedzimy w domu (przy okazji ja się zainfekowałam). I co zrobić? Przecież, nie zacznę powrotu do pracy od L4?! Staję na uszach, na głowie i czym się da...na rzęsach stoi mąż i pół rodziny żeby to jakoś ogarnąć. A tu....?
Po drodze, na kontrolnym badaniu USG pokazuje się jakiś pęcherzyk i na dodatek Pani doktor podejrzewa że to początek ciąży....NIIIIIEEEEEEE....nie teraz, jak to...to się nie dzieje naprawdę... Następnego dnia robię Beta HCG (nie tłumaczę co to, bo jeśli to czytasz to wiesz, że to test potwierdzający lub wykluczający ciążę). Jak na złość wyniki się nie pokazują do 16.00 ale w końcu jest...i już szukam jakiejś potężnej liczby w okolicach tysiąca a tu......nic. W sumie uffff... (ale oczywiście dzień wystarczył aby się oswoić z myślą, wszystko na nowo zaplanować i w efekcie pojawia się jakby niewielkie rozczarowania i jednocześnie niepokój. Powstrzymuję się od szperania w necie ale wytrzymuję może pół godziny. Po godzinie wiem już sporo na temat polipów, torbieli i dość zaskakującego poziomu wiedzy (lub "poczucia humoru") polek piszących na licznych forach poświęconych ciąży i sprawom kobiecym. Na szczęście w pobliżu pojawia się Milena i wymownym spojrzeniem (jakby wiedziała co robię) daje do zrozumienia, że może rozsądniej będzie książeczkę dziecku poczytać. Ma rację. Jestem umówiona na wizytę do ginekologa, wszystko się wyjaśni...
Ok. Skupiam się na pracy.
Przed powrotem jakaś mała kawa ze znajomymi, zwiady co tam w trawie...i minął marzec.
Jakoś się udało stawić pierwszego dnia. W grubej rury, bo szkolenie zaczęłam o 7.00 ale już o 13 byłam wolna. Już w pierwszej godzinie dzwoni telefon (mąż - przecież wie, że nie mogę rozmawiać). Za chwilę sms: "ile mam jej podać flegaminy a ile syropu?" Odpisuję ale co jakiś czas "odlatuję" w rejony mojego domu (przecież to jej ojciec, zajmie się nią jak należy a ona przecież kocha go prawie jak Ciebie - powtarzam sobie w myślach).
W trakcie przerw wyskakiwałam aby przywitać się ze starymi znajomymi (przez 8 latach pracy kilku ich mam i każdy w innym dziale a pomyśleć, że wszyscy zaczynaliśmy od tego samego stanowiska:)). Czas minął szybko (a i tak nie wszędzie udało mi się "kuknąć") i dopiero wracając do domu była chwila na refleksje. Pierwsze wrażenia?
Generalnie lubię takie pierwsze chwile i nowe sytuacje, kiedy odczuwa się stres ale to nawet przyjemne uczucie bo wiadomo, że na razie mam czystą kartę. Żadnych zaległości. To tak jak zakładanie nowego zeszytu w szkole. Zapełniamy pierwszą stronę i postanawiamy, że kolejne będę równie staranne...;P
Mój nowy zeszyt na razie wypełnia się uśmiechami, uprzejmościami...Każdy zamieni słowo (zaznaczę tylko, że na "dzień dobry" przyniosłam ciasto własnej roboty, a że było dobre uśmiechali się nienaturalnie szeroko).To oczywiście plusy powrotu do pracy po dłuższym czasie. A minusy?

Ogólnie rzecz biorąc po takim solidnym resecie widzę mój powrót raczej w różowych barwach choć mam wrażenie, że mój optymizm jest odbierany bardziej jako naiwność (świadomie nie stosuję w tym miejscu mocniejszego słowa, które może trafniej określałoby to co myślą moi koledzy i koleżanki z pracy...no może nie wszyscy, na mój temat). Póki co mogę sobie pozwolić na "nic nie wiem". To plus i minus ale skupiając na tej pozytywnej stronie...mam chęć i sporo wolnego miejsca na "dysku" aby powtórzyć lub poznać potrzebne informacje. Moja dłuższa przerwa nie tylko sprawiła, że odpoczęłam od pracy i dzięki temu mam sporą motywację ale ta motywacja wzmocniła się dzięki kolejnej istocie ludzkiej, która pojawiła się w moim życiu, a że to kobieta, to spodziewam się w niedalekiej przyszłości dodatkowych wydatków na ciuszki, laleczki, ładne buciki...ech...aż chce się pracować.
Naprawdę cieszę się z powrotu do pracy i tylko jedno mnie zastanawia. Dlaczego odnoszę wrażenie, że część osób uważa, że spora ilość moich (i tak niewielu przecież) szarych komórek została przekazana (nieodwracalnie) moim dzieciom. Moi drodzy! Kocham swoje dzieci nad życie ale w tych sprawach nic nie miałam do gadania. To czysta biologia, podział komórek i takie tam....moje dzieci mają własne organy, które w żadnym stopniu nie wpłynęły na pogorszenie stanu mojego zdrowia fizycznego ani też psychicznego (no...może na tym polu troszeczkę się pozmieniało ale to jedynie fitness dla mojej cierpliwości, umiejętności organizacyjnych  i kreatywności, które dzięki tym ćwiczeniom wzmocniły się i to znacznie). Cóż mogę dodać więcej? Ci co mają dzieci mnie rozumieją (przynajmniej w większości przypadków). Osoby, które myślą, że są w lepszym położeniu, bo dzieci nie mają...zapraszam do dialogu za jakiś czas...:)
No właśnie...czas...mam go teraz tak niewiele na pierdoły, że w końcu przestaje się przejmować tym co mówią inni:) I to jest baaaaardzo pozytywne w byciu mamą:)



poniedziałek, 31 marca 2014

Bezkarne wychowanie czyli bez kija i bez marchewki...

Wychowanie dzieci to rozległy temat i życia mało aby go zgłębić. Na studiach rozległem tematy kończyły się egzaminami, które zawsze można było poprawić a tu??? Lipa...jak raz zawalisz to będziesz spijał "nektar" do końca swoich dni. No dobra, tak źle nie ma i na szczęście można zweryfikować swoje metody i próbować lepszych (zwłaszcza, że będąc profesjonalnym rodzicem trzeba cały czas być na czasie jeśli chodzi o trendy i czujnie zmieniać metody w zależności od sytuacji i wieku dziecka. Jako wiecznie ucząca się mama szukam nowych rozwiązań i znajduję je w różnych miejscach. Czasem w pracy, czasem podczas rozmów z koleżankami (nie koniecznie dzieciatymi i czasem to one mają świeższe pomysły, które całkiem dobrze się sprawdzają;)) Tym razem sięgnęłam po dość profesjonalne czasopismo i trafiłam na intrygujący artykuł.
Wychowanie bez kar i bez nagród? To zdanie przeczytałam już na pierwszej stronie i momentalnie wywołało we mnie wewnętrzny bunt. Jak to? Że w takim razie jak? Jak wyrabiać w małym człowieku te dobre nawyki? To co mam robić kiedy moje dziecko zrobi lub powie coś co uznam za złe, obraźliwe czy nie na miejscu? Szczególnie mam tu na myśli syna, który codziennie uświadamia mnie, że okres dojrzewania się zbliża i to będzie bolało...zwłaszcza mnie.
Chwilę po przeczytaniu trzech stron poświęconych krytyce tradycyjnych metod z jakimi spotykam się najczęściej w swoim otoczeniu usłyszałam materiał na temat szkół "demokratycznych", które polegają właściwie na tym samym, z tym, że tam nie ma ocen, programu...wszystko odbywa się na zasadzie  "głosujemy co będziemy dziś robić" i przechodzi ten projekt, który uzyska większość (dodam tylko, że głos nauczycieli ma taką samą wagę jak głos uczniów). Hmmm...zadumałam się wtedy i stwierdziłam, że chyba czas zmienić planetę...
Ale, żeby nie było, że rzucam ogólnikami i krytykuję...może mają rację...może muszę tylko to sobie poukładać, może zrewolucjonizować swoje podejście i metody?
Główną myślą zarówno artykułu jak i działalności wspomnianych szkół jest ochrona wolności i kreatywności dzieci. I to jest dobre. Tylko czy zwracając dziecku uwagę, że ładnie jest powiedzieć "dzień dobry kiedy wchodzi się np. do lekarza" zabijamy jego indywidualność???? Czy w ten sposób zabijam jego kreatywność? A może jeśli widzę, że siedzący na przeciwko 8-letni chłopiec widelcem wystukuje coś denerwującego o stół i równocześnie pałaszuje talerz stosując metodę dobrze znaną takim zwierzętom domowym jak koto czy piec, powinnam uznać, że dziecko jest kreatywne i nie mogę zwracać uwagi, że widelec służy do jedzenia a poza tym takie dźwięki mogą komuś przeszkadzać.
Chyba jestem mordercą. To straszne dowiedzieć się takiej prawdy o sobie po kilku latach..teraz pytanie, czy uratuję jeszcze resztki wyobraźni mojego dziecka czy już za późno?
W artykule czytam, że ograniczamy wolność naszych dzieci zwracając im uwagę, że powinny robić to, czy tamto, w taki, czy inny sposób i że robimy to z egoistycznych pobudek. To bardzo ciekawe. Co prawda żyjemy od jakiegoś czasu w wolnym kraju ale jakoś nie zauważyłam aby tej kraj i  w ogóle świat wolny był od zasad, przepisów, zwyczajów których większość ludzi przynajmniej stara przestrzegać. Dlaczego więc moje dziecko ma ich nie znać? Przecież potem na takim właśnie świecie będzie żyło...
Zgadzam się, że system kar i nagród to nie sposób na tresurę, która ma na celu sprawić, że nasza pociecha będzie absolutnie posłuszna (choć przyznaję, że sama nieraz oczekuję właśnie takiego efektu i nie jestem z tego dumna). Czy jednak stosując kary pomijamy uczucia naszego dziecka? Wszystko na pewno zależy od sytuacji i częstotliwości ale w artykule nie znalazłam miejsca, w którym autorka zauważa ten fakt (ale może dlatego, że poczułam się źle oceniona bo ja jestem  i jednak będę zwolennikiem systemu kija i marchewki ale o tem, potem).
W artykule czytamy:"Małe dziecko nie umie tłumić uczuć, które przeżywa, ono chce je natychmiast wyrażać...Potrzebuje wsparcia o ochrony, a nie krytyki ani tym bardziej manipulacji karą czy nagrodą. Jeśli rodzic jest w stanie zobaczyć za dziecięcym <złym zachowaniem> przykre uczucia i
niezaspokojone potrzeby, może dać dziecku to, czego ono potrzebuje, czyli bezpieczną przestrzeń na wyrażenie siebie, w której z pomocą dorosłego doświadczy i nauczy się, jak przeżywać trudne chwile" - twierdzi Pani Żofia Żuczkowska (trenerka, prowadząca Szkołę Empatii).
Hmmm...no zgadzam się, że nie można ukarać małego dziecka za to, że płacze lub ze złości rzuca zabawką. Fakt. Wtedy najlepiej zostawić wrzaskuna usuwając wszelkie niebezpieczne przedmioty z jego drogi stwarzając bezpieczną przestrzeń. Wskazane są też stopery do uszu lub po prostu umiejętność przeniesienia się (przynajmniej myślami) w inne rejony świata...to może trwać ale cierpliwość zostanie nagrodzona i jest szansa, że kolejnym razem nasz terrorysta wyciągnie z tego wniosek, że burzenie domowego miru to nie jest sposób na osiągnięcie celu (o ile wystarczy nam siły i wytrzymamy do końca i ustąpimy).
Idźmy dalej.
"Dziecko doświadczające kar nie skupia się na wykonywanej czynności, ale na tym co będzie potem. Jeśli zabraknie zewnętrznego bodźca, jakim jest nagroda lub kara, dziecko przestaje realizować określone zachowanie, bo nie rozumie dlaczego jest ono złe lub dobre samo w sobie."
I tu też zgoda. Z czasem zaczynam zgadzać się z całym artykułem i tylko tytuł nadal mnie drażni (ciekawe). Do tej pory uważałam, że moje dziecko jest karane i nagradzane. No bo czym jest zakaz oglądania TV jeśli zadanie nie zostało odrobione? Albo czym będzie pozwolenie na słodycze pod warunkiem, że obiad będzie zjedzony? Do tej pory była to kara albo nagroda ale zgodnie z tym co mówi artykuł to konsekwencja...Konsekwencja jest ok. Zatem drodzy rodzice. Bądźmy konsekwentni:)




niedziela, 23 marca 2014

telefony, telefony czyli czego można spodziewać się gdy dzwonisz do matki rocznego dziecka

Poranek...koło godziny 7.00. Jeszcze nieco zaspana zaczynam sobie układać w głowie co było wczoraj, jak to się stało, że zasnęłam, czy to ja przyniosłam Milenkę do łóżka (sama przecież nie wyszłaby z łóżeczka). Powoli przypominam sobie, że coś, jakiś telefon dzwonił ale czy odebrałam? Sprawdzam...a tak, nieodebrane połączenia od Dominiki, Moniki, Kamili, Kani, mamy (7 razy), siostry razy 5. Ok. Dzwonię najpierw do mamy lekko poddenerwowana..aaa...nie. Chyba trochę za wcześnie, poczekam do 8.00 ale siostra też wstaje koło 7 to od niej może dowiem się co się stało.
-Halo?
-No hej:) (głos raczej wesoły więc chyba wszystko ok)
- Dzwoniłyście do mnie z mamą wczoraj, coś się stało?
-Aaaa...mama dzwoniła bo myślała, że jestem u Ciebie a później ja dzwoniłam, żebyś się nie martwiła...
- Acha...
Dalsza konwersacja schodzi na temat nowo zakupionych butów a wszystko dzieje się w trakcie przygotowywania śniadania dla dziecka, które zaraz mam odstawić do szkoły. W okolicach 7:30 stwierdzam, że moje starsze dziecko nadal jest nieobecne więc przerywam brutalnie rozmowę i wołam
Szymka. Po chwili...dwóch...trzech chwilach pojawia się 8-letni mężczyzna... w piżamie. 
-Miałeś się ubrać, rany boskie!!! Powiedz mi dziecko co robiłeś w tym czasie?!?!?!
- No szukałem skarpetki...
-@!?$!!!@@...masz 3 minuty na pojawienie się przy stole w ciuchach, które przygotowałam Ci na komodzie...odliczam...raz, dwa, trzy...
Oczywiście rodzice posiadający starsze dzieci wiedzą doskonale, że po trzech minutach dziecka nadal nie ma, trzeba jeszcze kilka razy nawoływać, odliczać, ostrzegać itd...Jakimś cudem udaje się zjeść śniadanie, umyć zęby i mamy 7:50.
- Dobra, może się nie spóźnimy...wszystko masz do szkoły? Książki, strój na W-F..
-Aaaa...w-f...
Syn znika w swoim pokoju na kolejne, cenne już w tej chwili sekundy...wraca stwierdzając z zadowoleniem, że przecież ma spakowane. W takich chwilach dosłownie czuję pulsującą żyłkę, która daje w ten sposób sygnał, że długo tak nie pociągnie...
Wyjeżdżamy...tylko 2 min. spóźnienia (okazuje się, że o tej porze do szkoły przyjeżdżają wszyscy...ani jednego miejsca na parkingu...2 min później już nikogo nie ma..dzień świra, powaga). 
Dwa słowa z nauczycielem i szybko do sklepu po świeże pieczywo i coś na obiad....cały czas pamiętam o nieodebranych wczoraj telefonach ale na oddzwanianie do koleżanek nadal jest za wcześnie. Zjem śniadanie, będzie prawie 9.00...
Po powrocie, gramolę się z siatkami do domu i już na progu wita wygłodniałe dziecko nr.2. Szanowny mąż rzuca tylko
- Rozumiem, że masz ją już na oku?
...i szanowny mąż znika (wraz ze swoją ulubioną gazetką) w pomieszczeniu, które w naszym domu jako jedyne daje się zamknąć od wewnątrz (ale to historia na inny raz).

Udaję, że nie denerwuje mnie wcale jej płacz, który po minucie przechodzi w pisk, wrzask i ogólną histerię. Mój cel to zrobić śniadanie (dla niej w pierwszej kolejności).
8:30 Śniadanie gotowe, dziecko chwilowo spokojne (ciężko wrzeszczeć jednocześnie trzymając smoczek butelki wypełnionej po brzegi ulubioną kaszką).
Na ukochanego przyjdzie mi jeszcze poczekać (to idiotyczne przyzwyczajenie, że śniadanie jemy wspólnie). W końcu schodzi podśpiewując sobie jakąś durną piosenkę typu "Ona tańczy dla mnie" co irytuje jeszcze bardziej. W końcu możemy jeść przy okazji komentując jakieś wydarzenie poprzedniego dnia lub włączamy jeden z ulubionych seriali (to jedyna okazja w ciągu dnia aby to zrobić chociaż częściowo). W połowie serialu przerywamy, bo śniadanie się skończyło co dość dosadnie zaznacza nasz córka, która po zjedzonej kaszce wsuwa to co widzi na moim talerzu.
Jest po 9.00.
Sprzątam po śniadaniu a przy okazji zauważam kurz na szafkach, pełno okruszków na podłodze, poodbijane paluchy na stole (efekt po śniadaniu dziecka nr.1) i tak w efekcie mija kolejna godzina na sprzątaniu. Kiedy wpadam na pomysł, żeby oddzwonić na nieodebrane połączenia okazuje się, że telefon na moja słodka córeczka i nie ma mowy o tym, żeby coś innego mogło godnie zastąpić ten przedmiot (po jakimś czasie okazuje się, że dzwoniłam do dawno nie widzianej osoby i wydawałam dziwne dźwięki lub wysłałam kilka, czasem kilkanaście pustych smsów do tej samej osoby - przy okazji przepraszam). Skoro Milenka chwilowo zajęta to ja
zabieram się za prasowanie (jedyna czynność jaką spokojnie mogę wykonywać w towarzystwie mojej córki, która po prostu ma pełno zabawek w pokoju, gdzie znajduje się prasowalnica...chyba właśnie dlatego przeniosłam ją tu:).
W każdym razie kolejna godzina za nami, pora na śniadanie drugie i dziecko wędruje na drzemkę.
To czas aby podgonić z obiadem i wypić kawę nadrabiając zaległości w mailach i telefonach.
Siadam do komputera i tu znowu sieć mnie wciąga...a to ciekawa oferta pracy, a to nie mam pomysłu na obiad, poszukam...a to przypomni mi się, że nie mam butów dla syna i miałam sprawdzić na allegro (przez przypadek trafiam na bluzeczki, sukieneczki, ramki na zdjęcia, ozdoby świąteczne). Zanim się zorientuję Mielenka wydaje radosne dźwięki świadczące o tym, że się wyspała. No masz...znowu nie zadzwoniłam...
Może podczas spaceru się uda. Istotnie...dzwonię do jednej koleżanki i rozmowa trwa całą drogę do szkoły. W drodze powrotnej nie ma szans na kolejny telefon, bo do ekipy dołącza osobnik mówiący...i to duuuużo mówiący. Przy okazji próbuję się dowiedzieć co tam w szkole więc pytam:
- Jak tam w szkole
- Dooobrze.
- Ale co to znaczy dobrze?
- Że super!
- Tyle to rozumiem ale coś więcej?
- Mamo...nie pamiętam. To było parę godzin temu...
Tu pojawia się pogawędka na temat tego jak to ważne jest aby moje dziecko mówiło co się dzieje w szkole, dlaczego to jest dla mnie ważne itp. Tak nam mija droga do domu. Tu odrabianie lekcji (to też opowieść na inną okazję, w każdym razie to rozległy temat), obiad, kolejne odgruzowywanie domu (tym razem po obiedzie) i tak okazuje się, że jest 17.30 i czas na zajęcia dodatkowe.
Starsze dziecko odstawiam na judo lub piłkę (w zależności od dnia) na 18.00, wracam do domu gdzie dziecko nr 2 jest znowu głodne i w sumie nic dziwnego skoro obiad już jest w pieluszce...
Na czynnościach zaspokajających potrzeby córki upływa kolejna godzina. Jadę odebrać pierwsze z zajęć i jest 19.00. Nie muszę spoglądać na zegarek nie tylko dlatego, ze zawsze o tej godzinie kończą się zajęcia ale też bardzo jasno pokazuje to stan młodszego dziecka. Tak więc kąpiel, wieczorna kaszka, wyciszanie...starszego dziecka dotyczy tylko kąpiel. Ok, zasnęła...ja już prawie też. Która to godzina? 21.00? Za późno żeby dzwonić do koleżanek...napiszę smsa. Tu bywa różnie. Czasami rzeczywiście udaje się stworzyć jakąś sensowną treść ale bywa i tak, że budzę się rano i zastanawiam się...jak to się stało, że zasnęłam???